Polacy niech się uczą od Francuzów
  • Jan FiedorczukAutor:Jan Fiedorczuk

Polacy niech się uczą od Francuzów

Dodano: 
Protesty we Francji
Protesty we Francji Źródło: PAP/EPA / Christophe Petit Tesson
TAKI MAMY KLIMAT || Setki tysięcy Francuzów wychodzą na ulice, aby protestować przeciwko nowej akcyzie na paliwo. W Polsce o takim pragmatyzmie możemy pomarzyć. Coraz ostrzejszy konflikt PO-PiSu sprawia, że totalna opozycja krzycząc o polexicie coraz mocniej odrywa się od potrzeb Polaków. Z kolei rządzący czują się coraz bardziej bezkarni. Polacy powinni najwyraźniej odrobić lekcję francuskiego.

17 listopada na ulicach całej Francji manifestowało ponad 300 tysięcy „żółtych kamizelek”. Cóż było katalizatorem protestów, o których mówi cała Europa? Zdrada stanu? Łamanie konstytucji? Groźba frexitu? Nie, ludzie wyszli na ulice po zapowiedzi prezydenta Macrona dotyczącej nałożenia wyższego podatku na ceny paliwa. Tylko tyle i aż tyle.

– Nasi przywódcy żyją jak królowie, to nie do zniesienia. Pracuję od 22 lat i zarabiam 1400 euro miesięcznie. Dlaczego to zawsze my musimy zaciskać pasa? – mówił jeden z uczestników protestu. Podobnych głosów są tysiące.

Warto zauważyć, że protest nie jest organizowany przez żadną siłę polityczną. W jednym szeregu idą nacjonaliści od Marine Le Pen, zwolennicy komunisty Jean-Luca Mélenchona oraz wyborcy samego Macrona. Skoro manifestacja jest całkowicie oddolna i niescentralizowana, to władza nie może się dogadać ponad głowami manifestantów, nie może zacząć „pertraktacji” czyli przekupywania liderów.

Wydarzenia nad Sekwaną to bunt Francuzów – nie lewicy, nie prawicy, nie uderza w tę czy inną partię. To manifestacja nie przeciwko czemuś, tylko za czymś. Za własnym portfelem. Z punktu widzenia polskiego obywatela musi to być abstrakcyjna sytuacja.

Polska w apatii

W Polsce możemy pomarzyć o takim pragmatyzmie. Niestety u nas manifestacja prawicy to marsz, flary, Żołnierze Niezłomni, hymn, komuniści zamiast liści, grupy rekonstrukcyjne, orzeł w koronie, wąsy Józefa Piłsudskiego i kremówki Jana Pawła II. Wszystko pięknie, na te rzeczy też znajdzie się miejsce, ale nie mogą one przesłaniać meritum sprawy. A tymże meritum powinien być zawsze interes obywateli.

Odkąd PiS doszedł do władzy, każda większa manifestacja prawicy ma charakter bogobojno-ojczyźniany. Jakby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki Kaczyński spacyfikował wszelkie prawicowe protesty.

Ten stan apatii polskiego społeczeństwa jest pogłębiany działaniami obozu „totalnych”, który przez ostatnie lata zrobił absolutnie wszystko, aby ludziom obrzydzić jakiekolwiek protesty uderzające w rządzących. Można stwierdzić, że opozycja sprezentowała PiS-owi pełną bezkarność. Na placu boju pozostają tylko zwolennicy dwóch wrogich obozów. W konflikcie politycznym nie ma już miejsca na jakiekolwiek pośrednie stanowisko – coś jest czarne albo białe. Można być za Kaczyńskim albo przeciwko niemu. Trzeciej drogi praktycznie nie ma.

Radykalizm w samorządzie

Widzieliśmy to w pełnej odsłonie podczas ostatnich wyborów samorządowych, gdy to tożsamość partyjna wyparła wśród (części) wyborców resztki zdrowego rozsądku. Zniknęło pojęcie interesu lokalnego, za zastąpiła je obrona demokracji/praworządności/Europy.

Najbardziej doniosłym przykładem była bodaj sprawa prezydenta Legionowa Romana Smogorzewskiego. O kandydacie PO zrobiło się głośno, gdy podczas swojego wiecu w, co tu dużo mówić, absolutnie skandaliczny i seksistowski sposób wyrażał się o swoich współpracownicach.

Lewica, która za byle żart jest w stanie rozkręcać burzę na cały kraj, jakoś przegapiła sprawę, którą żyła cała Polska. Organizacje feministyczne, ośrodki monitorujące przejawy nienawiści, wojownicy tolerancji – nagle wszyscy zamilkli. Nie ma żartów, trzeba walczyć z Kaczorem. Na tej wojnie nie ma jeńców; jeżeli tak trzeba to należy zacisnąć tolerancyjne zęby i poświęcić szacunek dla kobiet na ołtarzu antykaczyzmu.

A sam Smogorzewski? Poradził sobie nad wyraz dobrze. Wystarczyło, że nie był z PiS-u i od razu wygrał w pierwszej turze, uzyskując ponad 60 proc. poparcia.

Ale sprawa podobnie przecież wyglądała w największych miastach Polski – Warszawie, Gdańsku czy Łodzi, gdzie bez względu na to jaką mieli ofertę, kandydaci PiS-u po prostu byli bez szans na zwycięstwo.

I tak np. prezydentem Gdańska został ponownie Paweł Adamowicz. Ten sam, który nie może doliczyć się ilości posiadanych mieszkach; ten sam, od którego w pewnym czasie odcięła się jego własna partia. Wystarczyło, że obieca, że nie dopuści do władzy strasznego PiSu i Kacper Płażyński został zdeklasowany w drugiej turze. Po prostu jakiekolwiek argumenty, jakikolwiek wątpliwości co do uczciwości kandydata – to wszystko nie ma znaczenia. Rozum się wyłącza, lokalny interes schodzi na dalszy plan, liczy się walka z Kaczorem.

Po prawdzie można powiedzieć, że Płażyński i tak miał szczęście w porównaniu z Patrykiem Jakim, który nie wszedł nawet do II tury. I nie chodzi tu o sympatie czy antypatie. Obserwując minioną kampanię, trzeba przyznać, że wiceminister sprawiedliwości po prostu zasługiwał na to, by mieć szansę zmierzyć się z Rafałem Trzaskowskim w drugiej turze. Warszawiacy gremialnie oddający głos na wszystko, co tylko nie jest PiS-em, wyglądali niczym 4-letnie dziecko, które zatyka sobie uszy, jednocześnie głośno krzycząc, byle tylko nie usłyszeć czegoś, co mogłoby się nie zgadzać z jego wizją świata. Schetyna mógłby w stolicy wystawić stracha na wróble, a zapewne też by wygrał.

Znamienne jest, że w minionych wyborach praktycznie nie wykrystalizowała się żadna trzecia siła mogąca zagrozić duopolowi PiS-PO. Wszystkie ręce na pokład – cokolwiek byle nie kaczyzm (ten sam mechanizm à rebours działa też na korzyść PiS-u, gdzie prawicowi wyborcy są „zmuszeni” do głosowania na Kaczyńskiego, bo inaczej wygra „targowica” itd.).

Kogo interesują ceny paliwa?

W tak podzielonym i zradykalizowanym społeczeństwie praktycznie niemożliwe staje się wymuszenie na rządzących jakichkolwiek ustępstw. Opozycja parlamentarna (która „opozycją” jest coraz bardziej tylko z nazwy i winna się raczej nazywać „kontestacją”) już dawno zrezygnowała z racjonalnej krytyki rządzących.

Zamiast uderzać w rosnące ceny, kolejne podatki, potknięcia rządzących oraz przykłady pisowskiego „imposybilizmu”, czyli mówiąc wprost – zamiast krytykować te wpadki władzy, które dotyczą każdego przeciętnego Kowalskiego, „totalni” wolą zajmować się abstrakcyjną sprawą sądownictwa, kuriozalnym polexitem czy szukaniem kolejnej „największej afery w historii III RP” (która jest „największą” aferą jedynie tak długo, aż opozycja nie wyśledzi nowej sprawy).

Oczywiście gdyby PO chciała być opozycją merytoryczną, to zamiast wesoło maszerować, musiałaby poświęcić trochę czasu i pomyśleć nad systemowymi rozwiązaniami – zainwestować czas i pieniądze, zaangażować ekspertów, „wychodzić” u tego czy innego ministra przychylność dla swojego projektu…

Jednak jakiekolwiek „chodzenie” do „antydemokratów” oczywiście nie wchodzi w grę, poza tym czy takie działania byłyby odpowiednio medialne? Opłacalne? Może ten czas lepiej zainwestować w kolejny marsz i jakiś występik u Morozowskiego w TVN24?

Ponadto opozycja merytoryczna musiałaby się zmierzyć z nieuchronnym pytaniem: skoro mają taki świetny pomysł na naprawę sprawy X, to czemu nie wprowadzili tych rozwiązań przez 8 lat swoich rządów? Ciężko na to znaleźć odpowiedź. Łatwiej zatem opowiadać o polexicie, faszystowskich sympatiach PiS i zarzynanej puszczy Białowieskiej.

Radykalizacja nastrojów społecznych wymaga radykalizacji postulatów. Skoro konflikt jest niemalże ostateczny, to i protesty opozycji nie mogą dotyczyć tak trywialnych spraw jak choćby ceny paliwa. Nie, to walka na śmierć i życie, a zatem na tapetę trafia zagrożenie faszyzmem, upadek demokracji, wyjście z Unii i Bóg raczy wiedzieć co jeszcze.

Działania opozycji to jedno. Prawdziwym problemem pozostaje jednak polskie społeczeństwo, które popadło w niezrozumiały marazm i od trzech lat nie jest w stanie wymusić na rządzących właściwie żadnych ustępstw.

Gorzka lekcja francuskiego

Obrazki, na których paryska policja nie szczędzi pałek, gazu łzawiącego i gumowych kul obiegły Europę w oka mgnieniu. Protesty, które ogarnęły Francję zostały przyjęte przez część polskiej prawicy z wesołością, rozbawieniem, a nawet poczuciem pewnej wyższości.

Wśród użytkowników Twittera i Facebooka zaczął krążyć mem przedstawiający francuskie zamieszki z podpisem „dobrze, że nie zdecydowali się odpalić rac”, co było oczywistym odniesieniem do niedawnego Marszu Niepodległości, na który siły postępu (zarówno polskie jak i unijne) od lat wylewają kubły pomyj.

Faktycznie, gdy zestawimy te wydarzenia można odnieść wrażenie, że w Polsce panuje patriotyczna sielanka, podczas gdy nad Sekwaną rozsierdzony tłum „idzie na ostre” z funkcjonariuszami.

Problem polega na tym, że gdy my maszerujemy w pięknej i niewątpliwie potrzebnej, ale jednak niewiele wnoszącej do naszego codziennego życia manifestacji, to Francuzi biją się o swoje realne interesy. U nas tłum jest wzniosły, biało-czerwony i patriotyczny, podczas gdy pod wieżą Eiffla jest pragmatyczny.

Francuzi po prostu okazali się mądrzy przed szkodą. Polacy powinni wziąć z nich przykład.

Artykuł wyraża poglądy autora i nie jest odzwierciedleniem stanowiska redakcji.

Czytaj też:
PiS, sądy i widmo rejterady
Czytaj też:
Lemingi nie wyginą (PO-PiS na lata)

Źródło: DoRzeczy.pl
Czytaj także