Szaleństwo dowódcy ORP „Orzeł”. Co się naprawdę wydarzyło na pokładzie okrętu?
  • Marcin BartnickiAutor:Marcin Bartnicki

Szaleństwo dowódcy ORP „Orzeł”. Co się naprawdę wydarzyło na pokładzie okrętu?

Dodano: 
ORP „Orzeł”
ORP „Orzeł” Źródło: Fot: NAC
Załoga rwała się do ataku. Oficerowie prosili nawet o wydanie rozkazu. Odmowa zatopienia wrogiego statku w czasie wojny wyglądała dla nich wyjątkowo podejrzanie...

Jest duszno i ciasno. Stłoczeni na niewielkiej przestrzeni mężczyźni czują strach, ale nie dają tego po sobie poznać. Muszą zmierzyć się z marynarką i lotnictwem III Rzeszy, których panowanie na Bałtyku jest niezagrożone od pierwszych dni wojny. To moment ich największej próby. Mimo trudności ludzie rwą się do walki. Ich nowy, znakomicie uzbrojony okręt ORP „Orzeł”, nazywany podwodnym krążownikiem, jest dumą Marynarki Wojennej. Wszedł do służby w lutym, po trwającej kilkanaście lat zbiórce społecznej, która sfinansowała część kosztów budowy. Liczy na nich cały naród. Wierzą, że nie zawiodą.

Czar pryska po kilkunastu dniach pod dowództwem kmdr. Henryka Kłoczkowskiego. Cieszący się renomą znakomitego dowódcy Kłoczkowski płacze, słania się na nogach, mamrocząc coś niezrozumiale, pali, gdy okręt jest w zanurzeniu. Od pierwszych dni wojny wyśmiewa rozkazy dowództwa i w obecności załogi podważa sens dalszej walki. Mówi o przeczekaniu wojny w bezpiecznym miejscu. Twierdzi też, że zachorował, chociaż załoga jest przekonana, że symuluje. Marynarze inaczej wyobrażali sobie wojnę. To miała być chwila ich chwały. Mieli polować na wrogie okręty. Tymczasem uciekali bez podjęcia walki. Ich dowódca okrywał hańbą całą załogę. Później było tylko gorzej. „Coś musiało go mocno uderzyć po głowie, bo jakże inaczej wytłumaczyć zmianę, która z wybitnego dowódcy zrobiła szmatę” – pisał o Kłoczkowskim jego dawny dowódca Eugeniusz Pławski.

Polskie Pearl Harbor

Nie jest jasne, co dokładnie wydarzyło się na pokładzie „Orła” we wrześniu 1939 r. Dla jednego z najlepszych polskich okrętów było to pasmo absurdalnych sytuacji i poprzedzających je kuriozalnych decyzji, które ciągnęły się od pierwszych minut wojny.

Mimo że od 24 sierpnia trwała mobilizacja, w momencie niemieckiego ataku polskie okręty stały w porcie. „Orzeł” nie mógł odpłynąć od razu, ponieważ dowódcy okrętu nie było na pokładzie. Brakowało też części załogi. Komandor Kłoczkowski pozwolił marynarzom zejść na ląd i spędzić noc z rodzinami. Gdy o godz. 6 okręty czekały na spóźniających się członków załogi, 12 niemieckich samolotów dokonało nalotu na port Marynarki Wojennej w Gdyni. Polacy odpowiedzieli ogniem z dział przeciwlotniczych. Niemiecki atak nie powiódł się przez mgłę, która uniemożliwiła rozpoznanie rozmieszczenia polskich jednostek i opóźniła start bombowców z lotniska w Słupsku. To uratowało znaczną część polskich okrętów przed zniszczeniem w porcie w pierwszych godzinach wojny.

Wigilia 1938 r., komandor Henryk Kłoczkowski siedzi drugi od lewej

Trudno winić o tę sytuację samego Kłoczkowskiego. ORP „Orzeł” nie był jedyną jednostką, która została w porcie, a rozkazy dowództwa dały komandorowi możliwość wydania marynarzom pozwolenia zejścia na ląd.

Kolejnym rozczarowaniem był plan operacyjny dla okrętów podwodnych – „Worek”. 1 września dowódcy otrzymali polecenie otwarcia kopert z zadaniami określonymi dla każdej jednostki. Plan zakładał, że polska flota podwodna ma zabezpieczyć Hel przed desantem z morza. „Orzeł” miał operować na płytkich wodach między portem w Gdyni a Helem, zabezpieczając ten rejon przed większymi jednostkami Kriegsmarine. Była to strategia wybitnie defensywna. Nie wykorzystywała zalet dużej oceanicznej jednostki, jaką był „Orzeł”. Okręt miał zapas paliwa na ponad miesiąc i był przeznaczony do działań ofensywnych. Tymczasem w sytuacji zupełnego panowania Niemców na wodzie i w powietrzu jednostki podwodne były narażone na wykrycie i mogły stać się łatwym celem. Kłoczkowski od początku nie krył irytacji tą sytuacją i nie zamierzał wykonywać rozkazów.

Już w pierwszych dniach na morzu Henryk Kłoczkowski wzbudzał zaniepokojenie załogi. Narzekał na zatrucie pokarmowe, którego miał nabawić się dzień przed wojną. Oficerowie szybko zorientowali się, że za wszelką cenę chce uniknąć walki. Jak wynika z zeznań złożonych przed sądem w 1942 r. przez Stanisława Pierzchlewskiego, II oficera mechanika na „Orle”, Kłoczkowski powtarzał, że „trzeba iść pod Gotland, przeczekać wojnę”. Na przemian słaniał się na nogach lub zachowywał energicznie. Odmawiał też jedzenia, w mesie pił tylko herbatę. Oficerowie podejrzewali, że w kajucie ma zapas żywności i likieru, które dostarcza mu jeden z zaufanych podoficerów.

4 września okręt rzeczywiście opuścił wyznaczony sektor i skierował się w stronę Gotlandii. Komandor usprawiedliwiał to dużym zagrożeniem, chociaż okręt nie tylko nie był atakowany, lecz także w ogóle nie napotkano wroga. Jeszcze tego samego dnia „Orzeł” stał się celem ataku mniejszych jednostek, które próbowały zatopić go, używając bomb głębinowych. Załoga wyszła z opresji cało, a okręt z lekkimi uszkodzeniami. Jednak dowódca zaczął tracić panowanie nad sobą.

Okręt nie otrzymał zgody na wejście do portu w Helu, który był w tym czasie bombardowany. Kłoczkowski zdecydował więc o porzuceniu walki i odpłynięciu w stronę Szwecji. W depeszy nadanej do centrum dowodzenia twierdził, że rozpoczyna działania przeciw niemieckim transportom. Według relacji mata Władysława Oczkowskiego dowództwo floty zgodziło się na to. Dla załogi było jednak jasne, że Kłoczkowski nie zamierza szukać żadnych wrogich transportów.

9 września dowództwo floty nakazało komandorowi opuszczenie okrętu w neutralnym porcie, na stanowisku miał go zastąpić kpt. Jan Grudziński. Gdyby było to możliwe, okręt miał wrócić do portu w Helu, aby Kłoczkowskiego zastąpił nowy dowódca. „Kłocz” – jak nazywała go załoga – odmówił i przestał odpowiadać na wezwania przełożonych. Jego dolegliwości żołądkowe nasilały się z każdym dniem. Nie wiadomo, czy symulował, czy jego stan zdrowia rzeczywiście szybko się pogarszał, czy może przechodził załamanie psychiczne. Nie oddał jednak dowództwa okrętu i niewątpliwie uczynił to świadomie. Celowo wydał również rozkaz ucieczki ze strefy działań wojennych i skierował okręt na wschód od Gotlandii, gdzie nie było niemieckich ani żadnych innych jednostek.

Jeden wrogi statek jednak się pojawił. 12 września „Orzeł” trafił na niemiecki zbiornikowiec „Bremen”. Komandor odmówił jednak zatopienia jednostki lub abordażu. Tłumaczył to koniecznością zastosowania się do protokołu londyńskiego i tym, że statek nie ma ładunku. „Gdy to mówił, wyglądał, jakby odszedł od zmysłów, trzęsąc się, usiadł bezmyślnie przy kole ratunkowym, coś niezrozumiale bełkotał i płakał – pisze Mariusz Borowiak w książce »Stalowe Drapieżniki«. – W tym momencie stało się jasne, że Kłoczkowski nie będzie próbował podejmować jakiejkolwiek walki. Jest prawdopodobne, że ów oficer mógł cierpieć na schorzenie, które najogólniej można określić jako patologiczny lęk przed niesprostaniem swoim obowiązkom. Taka jednostka chorobowa istnieje”.

Trudno dziwić się irytacji załogi, która rwała się do ataku. Oficerowie prosili nawet o wydanie rozkazu. Odmowa zatopienia wrogiego statku w czasie wojny wyglądała dla nich wyjątkowo podejrzanie. Komandor mógł rzeczywiście załamać się psychicznie, nie myśleć jasno przez dolegliwości, symulować chorobę i być tchórzem, a nawet sprzyjać Niemcom. Jego decyzja o niezatapianiu statku była jednak zgodna z polskim i międzynarodowym prawem oraz z instrukcjami dowództwa floty. Zabraniał tego bowiem protokół londyński z 1936 r., podpisany również przez Polskę. 25 maja 1937 r. wprowadzono odpowiednie przepisy wykonawcze: „Okręt wojenny nawodny lub też podwodny nie może zatopić statku handlowego, względnie uczynić go niezdolnym do dalszej żeglugi, nie umieściwszy uprzednio pasażerów, załogi i dokumentów okrętowych w bezpiecznym miejscu. W tym celu łodzie okrętowe nie mogą być uważane za miejsca bezpieczne, chyba że uwzględniając stan morza i warunków atmosferycznych, bezpieczeństwo pasażerów i załogi zostanie zapewnione przez bliskość lądu lub obecność innego statku, który byłby w możności zabrać ich na pokład”. Strzelać bez ostrzeżenia można było wyłącznie do okrętów wojennych lub konwojowanych przez nie statków.

Ten absurdalny w warunkach wojny totalnej protokół został szybko zarzucony przez wszystkie strony konfliktu. Warto jednak pamiętać, że w pierwszych dniach wojna na morzu miała jeszcze względnie cywilizowany charakter. Można wysunąć argument, że atak na „Bremen” mógł być aktem zemsty za niemieckie zbrodnie wojenne. Trudno jednak przypuszczać, aby ukrywający się okręt podwodny był o nich dobrze poinformowany. Małe zwycięstwo na morzu nie zmieniłoby losów wojny, a polska prasa w 1939 r. nie potrzebowała go, aby ogłosić sukces na froncie. Od początku września publikowano przecież informacje m.in. o polskich samolotach bombardujących Berlin i żadne realne wydarzenia nie były do tego potrzebne. Łatwo można wyobrazić sobie, co z takiego łamiącego prawo międzynarodowe ataku zrobiłaby propaganda Goebbelsa.

Artykuł został opublikowany w 11/2017 wydaniu miesięcznika Historia Do Rzeczy.