Od niepamiętnych czasów opowieść snuta przez media i polityków głównego nurtu (bez względu na polityczne sympatie i partyjne afiliacje) sprowadzała się do otwartego bagatelizowania lub wręcz negowania odradzającego się za wschodnią granicą banderyzmu. W najlepszym wypadku dawano do zrozumienia, że należy udawać, że się nie odradza, lub wręcz cieszyć się z tego, bo to cementujemłody ukraiński naród, dając mu siłę, energię i wigor tak potrzebne zwłaszcza teraz, gdy w pojedynkę broni on łacińskiej cywilizacji przed azjatyckim najeźdźcą.
„W takich okolicznościach nie można odmawiać Ukrainie prawa do odwoływania się do przykładów patriotycznych postaw ze stosunkowo krótkiej historii tego kraju” – informuje w oficjalnym dokumencie podsekretarz stanu w MSZ Katarzyna Kacperczyk. „Ja aż tak nie dostrzegam gloryfikowania banderyzmu na dzisiejszej Ukrainie. Raptem kilka procent osób w ogóle wie, co to był banderyzm” – uspokaja szef MSZ Witold Waszczykowski. „Nie istnieje nic takiego jak banderowska Ukraina. Jest to wytwór propagandy rosyjskiej. […] To wszystko absurd” – wyrokuje członek gabinetu politycznego MSZ, Przemysław Żurawski vel Grajewski.
Nic dziwnego zatem, że w tych okolicznościach ambasadorem na Ukrainie został Jan Piekło – człowiek, dla którego „działalność księdza Zaleskiego jest na rękę rosyjskiej propagandzie”, gdyż kapłan ów „szkodzi stosunkom polsko-ukraińskim, a przez to samej Polsce […]. Epatuje rzezią wołyńską i żąda jej rozliczenia, zapominając, że Ukraińcy mają teraz ważniejsze sprawy na głowie niż ciągłe przepraszanie księdza Zaleskiego za zbrodnie UPA […]. Nie widzę nic złego w tym, że Ukraina chce uczcić ludzi, którzy walczyli z komunistycznym reżimem. Zdarzył się wtedy epizod bratobójczej walki między Ukraińcami a Polakami, doszło do zbrodni wołyńskiej, ale to tylko część historii UPA, która ma również inne karty, których nie chcemy zauważyć”.
Tomasz Kwaśnicki
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.