Holenderska lekcja
  • Paweł LisickiAutor:Paweł Lisicki

Holenderska lekcja

Dodano: 
Geert Wilders
Geert Wilders Źródło: PAP / EPA / MARTIJN BEEKMAN
Europa odetchnęła z ulgą – w takim tonie utrzymana jest większość komentarzy po wyborach w Holandii. Jedni ogłaszają odwrót populistów, inni cieszą się, że demokratyczna tama wytrzymała napór. Wbrew temu, co pisze większość mediów, ani zwycięstwo rządzących nie było przytłaczające, ani antyimigrancka partia Geerta Wildersa nie doznała klęski. Przeciwnie – poparcie dla niej wyraźnie wzrosło.

Z polskiego punktu widzenia najbardziej istotne był co innego: można było na własne oczy zobaczyć, do czego prowadzi nieodpowiedzialna i nierozumna polityka imigracyjna. Paradoksalnie to właśnie głoszona przez Wildersa polityka „deislamizacji” odniosła prawdziwe zwycięstwo, nawet jeśli jej główny głosiciel i rzecznik skorzystał na tym w mniejszym stopniu, niż mógł się spodziewać. Brutalna prawda jest bowiem taka, że największy wpływ na wybór dokonany przez Holendrów mieli mieszkający wśród nich Turcy. Z tym akurat większość analityków się zgadza: premier Mark Rutte zachował władzę dzięki stanowczości, jaką okazał w ciągu ostatnich kilku dni wobec 400-tysięcznej mniejszości tureckiej w swoim państwie.

Po raz pierwszy od niepamiętnych lat Holendrzy wysłali przeciw demonstrantom w Rotterdamie konne oddziały policji, nie ugięli się też pod naciskiem rządu w Ankarze i ze spokojem znieśli wściekłe tyrady tureckich polityków, oskarżających ich o nazizm i faszyzm. Nie znaczy to jednak, że sprawy nie było ani nie ma. Lekcja dla Polski, która płynie z zajść w Rotterdamie, jest oczywista: nie wolno za żadne skarby pozwolić na osiedlenie się w Polsce dużych skupisk islamskich imigrantów. W oczywisty sposób punktem odniesienia dla nich nie będą bowiem interesy polskie, ale interesy państwa, z którego przybyli. Przypadek holenderski mówi sam za siebie: Holendrzy dopuścili do tego, że mniejszość turecka stała się swoistym państwem w państwie albo też swoistym narodem w narodzie. Dla tej mniejszości najważniejsze jest to, co ma do powiedzenia Ankara – to jest ich prawdziwy punkt odniesienia. Więcej: Turcja, właśnie za pośrednictwem tak dużych grup emigrantów, może skutecznie destabilizować sytuację polityczną w niektórych państwach Unii. A przecież, co warto zauważyć, spośród różnych grup muzułmanów Turcy są najbardziej zeświecczeni, najmniej przeniknięci ideologią fundamentalizmu. Mimo to nie asymilują się z Holendrami. Różnice religijne, kulturowe i cywilizacyjne są nie do przezwyciężenia.

Jeśli zatem tak wygląda sytuacja z Turkami, to co powiedzieć o innych mniejszościach islamskich? Trudno mieć wątpliwości, że politycy unijni, którzy otwierają granice swych państw dla muzułmańskich imigrantów, zachowują się jak dzieci, które bawią się zapałkami w pobliżu składów benzyny. Tworzą na przyszłość kolejne ogniska zapalne, przygotowują grunt pod przyszłe konflikty i starcia. Prawdziwym wnioskiem, jaki powinni wyciągnąć przywódcy europejscy z tej awantury, powinien być radykalny sprzeciw wobec otwartej polityki imigracyjnej. Europa może przetrwać tylko wówczas, jeśli będzie umiała chronić swoją tożsamość kulturową i cywilizacyjną. Dobrze, że rozumieją to przynajmniej politycy państw Europy Środkowej, przede wszystkim obecny polski rząd. Kiedy następnym razem mędrcy z Brukseli, Rzymu, Berlina czy innych ostoi postępu będą ich próbowali przekonać do otwarcia się na imigrantów, niech pokażą zdjęcia płonących ulic Rotterdamu.

Całość dostępna jest w 12/2017 wydaniu tygodnika Do Rzeczy.

Źródło: DoRzeczy.pl
Czytaj także