„Za Tisa pełna misa”, czyli jak Słowacy wyszli na kolaboracji z Hitlerem
  • Piotr SemkaAutor:Piotr Semka

„Za Tisa pełna misa”, czyli jak Słowacy wyszli na kolaboracji z Hitlerem

Dodano: 
Jozef Tiso i Adolf Hitler, 1941 rok
Jozef Tiso i Adolf Hitler, 1941 rok Źródło: Wikipedia
Kolaboracyjna Słowacja jest do dziś w słowackich rodzinach wspominana jako okres dobrobytu i narodowej dumy

„Za Tisa pełna misa” – to przysłowie usłyszałem po raz pierwszy u starszego Słowaka, na wakacjach na początku lat 90. Rozmowa zeszła na wojenną republikę słowacką pod wodzą ks. Jozefa Tisy – lidera „ludaków”, czyli słowackich narodowców – i gospodarz z nostalgią wspominał paroletni dobrobyt w kraju, który długo omijała wojna. Co prawda było to już po paru kolejkach „chaluparskiej” (domowej) śliwowicy. Na trzeźwo gospodarz unikałby raczej popisywania się mało poprawną sentencją przy obcych.

Kolaboracyjna Słowacja jest do dziś w wielu słowackich rodzinach wspominana po cichu jako okres dobrobytu i narodowej dumy. I – co mówi się jeszcze ciszej – bez doświadczenia osobnej republiki w czasie II wojny światowej żądanie likwidacji Czechosłowacji i stworzenia własnego państwa w 1993 r. byłoby o wiele słabsze.

Wszystko to przypomniało mi się w czasie niedawnego zwiedzania wystawy „Sen i rzeczywistość – sztuka i propaganda 1939–1945” w Słowackiej Galerii Narodowej w Bratysławie. Uważne oko przybysza z Polski wyłapuje szybko liczne paradoksy ówczesnej Słowacji. Choćby sama nazwa. O ile marszałek Philippe Pétain, tworząc swe kolaboracyjne władztwo, zastąpił nazwę République Française nazwą État français (państwo francuskie), o tyle prezydent ks. Jozef Tiso używał nazwy Republika Słowacji.

Czytaj też:
Zapomniany sojusznik Hitlera

Pardoksalnie – to obecni historycy w stosunku do państwa Tiso używają nazwy „slovenski stat” stojąc na stanowisku, że na nazwę republika zasługują jedynie państwa demokratyczne, ale wojenne państwo Słowaków dumnie nazywało się republiką. Jedyne wytłumaczenie, jakie mi się nasuwa, to chęć odróżnienia się Słowacji od ówczesnego sąsiada - Królestwa Węgier Miklosa Horty’ego.

Inny paradoks: jednym z historycznych patronów państwa stworzonego na rozkaz Hitlera był wojskowy, który zdobył swój stopień bohatersko walcząc z Niemcami w I wojnie światowej.

W słowackich urzędach i szkołach, obok portretu patriarchy słowackich niepodległościowców księdza Andreja Hlinki, wisiały wizerunki generała Milana Stefanika – masona, astronoma i pilota służącego w lotnictwie francuskim. W kwietniu 1919 zginął on w czasie lotu samolotem z Włoch na Słowację, zestrzelony przez czeską artylerię 18 km do Bratysławy. Ludacy byli i są przekonani, że Czesi zestrzelili Stefanika celowo aby wyeliminować Słowaka z czołówki władz nowej Czechosłowacji. Ale bohater walk z Niemcami jako patron republiki zginającej kark przed Hitlerem mimo wszystko zadziwia do dziś.

I jeszcze jedno uderza na wystawie – jak zręcznie Niemcy stosowali wobec swych satelitów zasadę „dziel i rządź”. W październiku 1938 r. czyli już po traktacie monachijskim a jeszcze przed powstaniem Słowacji, Tiso, Niemcy i Włosi w ramach tzw. arbitrażu wiedeńskiego zmusili ówczesną, załamaną zdradą Zachodu Czechosłowację do oddania Węgrom Koszyc i pasa ziem wzdłuż Dunaju. Na wiecach hlinkowców eksponowano wielkie mapy, na których zabrane przez Madziarów tereny oznaczano napisem: „krwawiąca granica”, opatrzonym wojowniczym napisem „Po was bracia jeszcze przyjdziemy”.

Ta wojowniczość śmieszy, gdy pamięta się, że naddunajskie ziemie oddano właśnie wskutek presji Berlina, a Węgry były teoretycznie sojusznikiem Słowacji w antykominternowskiej koalicji państw Osi. Na wystawie w bratysławskiej SNG wstydliwie pominięto wątek wojny z Polską w 1939 r., który - jak skądinąd wiadomo - propaganda ludacka nagłaśniała jako dowód na mocną pozycję nowego państwa. Tylko w filmie o bohaterach słowackiego odrodzenia narodowego pokazywanym na wystawie miga scenka opatrzona datą 1 września 1939. Odwrócony placami do kamery słowacki góral z otwartymi ramionami wita wyzwolonych spod polskiej niewoli braci ze Spiszu i Orawy.

Wychodząc z pięknego pałacu Esterhazych, gdzie mieści się galeria, zastanawiałem się, czy cieszyć się czy tez oburzać z powodu tego przemilczenia. Ech, lepiej przyjmijmy, że naszym sąsiadom zza Tatr jest po prostu nieco głupio...

Artykuł został opublikowany w 4/2017 wydaniu miesięcznika Historia Do Rzeczy.