To on był „ojcem” sadyzmu. Demon w głowie markiza de Sade

To on był „ojcem” sadyzmu. Demon w głowie markiza de Sade

Dodano: 
Rycina przedstawiająca markiza de Sade autorstwa H. Bibersteina
Rycina przedstawiająca markiza de Sade autorstwa H. Bibersteina Źródło: Wikimedia Commons
Jego książki przerażają nawet dziś, nas zahartowanych takimi dziełami jak „Hostel” czy nagraniami ukazującymi zwyrodnienie terrorystów tzw. Państwa Islamskiego.

Jakub Ostromęcki

Markiz de Sade za swoje skandaliczne prowadzenie się przesiedział we francuskich więzieniach i psychiatrykach prawie 30 lat. Jego książki były zakazane, a nad jedną z nich wzdrygnął z obrzydzenia sam Bonaparte. Jeszcze w latach 50. XX w. w Europie wydawcy książki „120 dni Sodomy, czyli szkoła libertynizmu mieli nieprzyjemności natury prawnej. Chociaż sadyzm jako zaburzenie istniał od narodzin homo sapiens, to sam termin i skatalogowanie związanych z nim zachowań pochodzi właśnie od nazwiska markiza.

Mroczny rękopis

De Sade – arystokrata, libertyn i oficer kawalerii, jako pisarz rozkręcił się dopiero w więziennej celi. Najsłynniejsze (i najbardziej bluźniercze) dzieła pisał anonimowo. Wypierał się ich autorstwa, choć ostatni kloszard w Paryżu nie uwierzyłby w te zapewnienia. Tworzenie „120 dni Sodomy rozpoczął w 1785 r. Wiedział, że pisze rzecz potworną. Skleił zatem kartki tak, by powstał 12-metrowy rulon, po zwinięciu łatwy do ukrycia pod pazuchą. W 1789 r. jeden z rewolucyjnych rabusiów ukradł z celi dzieło. Markiz był zrozpaczony, myślał, że przepadło. Plugawy zwój przeleżał jednak ponad 100 lat w jednym ze szlacheckich dworów, aż w 1904 r. wydał je drukiem niemiecki seksuolog Iwan Bloch.

„120 Dni Sodomy to pierwszy w historii katalog zboczeń i psychopatii okraszony ponurymi diagnozami dotyczącymi natury ludzkiej. Czterech zdegenerowanych arystokratów (w tym obowiązkowo jeden duchowny), przez tytułowe 120 dni wypróbowuje na swoich ofiarach kilkaset rodzajów tortur i perwersji. Większość pojmanych nie przeżyje owych eksperymentów. Arystokraci inspirują się opowieściami doświadczonych prostytutek (one też będą torturowane), z których każda opowiada najbardziej perwersyjne fragmenty swojej działalności. Akty seksu i zbrodni przeplatane są monologami, w których szlachetnie urodzeni psychopaci wyjaśniają sens swoich zachowań w duchu skrajnego libertynizmu. Żaden z nich nie ponosi kary za swe zbrodnie.

Rzecz była pisana w pośpiechu, toteż ostatnie fragmenty to jedynie spis najohydniejszych czynów. Jest tu wszystko – satanizm, ból, zoofilia, koprofilia, nekrofilia. Oto dwa urywki: „On ściska i wyciąga szczypcami sutki i odcina je nożycami (...) Curval ucina Rosetcie całą pierś” „Giton Michetta i Rosetta mają wydłubane po jednym oku i wyrwane po cztery zęby”.

W podobnym duchu utrzymane są napisane w latach 90. „Justyna i Julietta – historie dwóch sióstr, z których jedna wybrała drogę cnoty, druga zbrodni. Cnotliwa Justyna, jak łatwo się domyślać, jest bez przerwy poniżana, gwałcona, niewolona – pod koniec powieści przypomina wrak człowieka. Julietta zaś dzięki zbrodni i frymarczeniu swym ciałem osiąga bogactwo.

Narodziny demona

Materiał do owych książek Sade zbierał całe życie – podczas orgii z własnym udziałem czy uważnej lekturze archiwów, głównie watykańskich, gdzie odkrył całe tony źródeł opisujących zboczenia antycznych i renesansowych władców.

Portret przedstawiający 20-letniego markiza de Sade

Dzieła te nie powstałyby, gdyby nie libertynizm. Doktryna głosząca potrzebę zerwania krępujących jednostkę chrześcijańskich nakazów i zakazów. Na piedestale stawiająca poszukiwanie przyjemności i życie w zgodzie ze swoimi popędami. Libertynizm był wśród francuskich elit wieku powszechny. Dość powiedzieć, że w przedrewolucyjnym Paryżu policja co dwa miesiące łapała jakiegoś duchownego na obcowaniu seksualnym (w tym z chłopcami), a procesje Bożego Ciała dekorowane były nagimi postaciami z mitologii greckiej.

Libertynów w XVIII w. było mrowie – tak mocno ukarano jednak tylko de Sade’a. Głosił swe poglądy bowiem publicznie i w drastyczny sposób opisywał w książkach, nie bawiąc się w moralizatorskie puenty. Według markiza de Sade okrutna Natura, przygotowując nas do nieustannej walki o byt podzieliła ludzkość na silnych i słabych, katów i ofiary. Wytworzyła egoizm jako najważniejszą z postaw i zakodowała podniecenie z okrucieństwa. Wszelkie zakazy, prawa i umowy społeczne chroniące jednostkę są jedynie kaleką próbą okiełznania ludzkiego potwornego charakteru. Nie pozostaje nic innego jak podporządkować się Naturze oraz wynikającym z niej instynktom i skłonnościom. Miejsca na Boga tutaj nie ma. Szkodzi On wolności i Naturze.

Donatien Alphonse François de Sade urodził się w 1740 r. w Paryżu. Wywodził się z pradawnego, jeszcze średniowiecznego rodu. Markiz już jako malec, choć drobnej budowy i o wręcz dziewczęcych rysach twarzy, zdradzał dość agresywny temperament. Mając cztery lata, pobił dwa razy starszego krewniaka – Louisa Josepha, przyszłego księcia de Conde. Jak pisze Donald Thomas: „Sade hołubiony i podziwiany w dzieciństwie nabrał wszelkich negatywnych cech charakterystycznych dla jedynaka”. Ojca – dyplomatę – ledwie widywał. Oddanie zatem krnąbrnego bachora w ręce surowego pedagoga stało się dla rodziny koniecznością. Kilka lat spędził pod opieką stryja – opata Ébreuil w Prowansji, potem kolejne cztery lata u jezuitów, a w wieku kilkunastu lat zaciągnął się do lekkiej kawalerii. Zdawałoby się, że chłopak otrzyma solidne, tradycyjne wychowanie i stanie się wzorcowym jaśniepanem, przejętym dobrem rodu i królestwa. Nic z tego.

Jako oficer lekkiej jazdy, potem karabinierów i piechoty powąchał prochu podczas wojny siedmioletniej. „Nieźle stuknięty, ale bardzo odważny” – mówił o nim jeden z przełożonych.

Artykuł został opublikowany w 8/2016 wydaniu miesięcznika Historia Do Rzeczy.