Czy Ameryka jest ślepa?
  • Jan FiedorczukAutor:Jan Fiedorczuk

Czy Ameryka jest ślepa?

Dodano: 209
Mike Pompeo
Mike Pompeo Źródło: Wikimedia Commons
TAKI MAMY KLIMAT || Sojusz Warszawa-Waszyngton jest korzystny dla obu stron. Polska musi przekonać amerykańskich partnerów, że to oni sami najwięcej tracą, rezygnując z tych relacji. Jeżeli tego nie zrobimy, to skażemy się na łaskę amerykańskiego suwerena, który będzie w nas widział chłopca na posyłki a nie partnera do prowadzenia interesów.

Bliskowschodnia konferencja się odbyła, szable policzono, przy jednym stole z premierem Izraela zasiadło tylu reprezentantów państw arabskich, ilu nie widziano od dawna. Polska kolejny raz w ciągu ostatnich kilku lat (konferencja klimatyczna, szczyt NATO, wizyta Trumpa, światowe dni młodzieży) pokazała, że umie sprawnie zorganizować wielką, międzynarodową imprezę z najważniejszymi politykami na świecie.

Jeżeli w najbliższych latach na Bliskim Wschodzie uda się zaprowadzić nowy ład, to konferencja warszawska będzie widniała w podręcznikach historii jako punkt, w którym ten „pokojowy” proces się rozpoczął. Teoretycznie rząd powinien odtrąbić sukces. Jakoś jednak nikt nie otwiera szampana.

Trudno się temu dziwić. Amerykański polityk przyjeżdża do obcego kraju i zaczyna pouczać swoich gospodarzy jakie prawo powinien uchwalić miejscowy parlament. W jaki sposób nasze media zareagowałyby, gdyby do Warszawy przyjechał szef MSZ Francji czy Niemiec (nie mówiąc nawet o Rosji) i z podobną arogancją pouczał polskie władze?

Tym co jest niepokojące po minionym szczycie to fakt, że słowa Mike’a Pompeo dotyczące restytucji żydowskiego mienia, wydają się być nie tyle incydentem, jednorazowym wyskokiem, ale logicznie przemyślanym działaniem, które wpisuje się w szerszą strategię. W strategię całkowitego uzależniania Polski od USA. Skoro pozwalamy Amerykanom na wszystko, to trudno się dziwić, że oni z tego korzystają. W strachu przed Rosją akceptujemy wszystkie działania Waszyngtonu. Prowadząc względem USA politykę całkowicie bezalternatywną, sami skazujemy siebie na rolę „junior partnera” USA. A to i tak bardzo delikatne określenie.

"Namiestnik"-Mosbacher

Czy można się jednak dziwić, że Mike Pompeo zachował się, jak się zachował? Że wszedł z butami na polskie salony i od wejścia zaczął rozstawiać ludzi po kątach? Wszak amerykański polityk jedynie powtórzył schemat, jaki wcześniej wypróbowała "namiestnik" USA na polskiej ziemi – Georgette’a Mosbacher.

Bo przypomnijmy sobie ostatnie poczynania pani ambasador: Ameryce nie podoba się lista leków refundowanych – interweniuje ambasador Mosbacher; pojawia się kwestia Ubera – interweniuje ambasador Mosbacher; odżywa sprawa TVN i materiału o neonazistach – oczywiście od razu mamy interwencję; podatki ustalone przez polskie władze nie podobają się amerykańskim firmom? – amerykański "namiestnik" wkracza do akcji (tę ostatnią sprawę na portalu DoRzeczy.pl opisali swego czasu Marcin Makowski i Wojciech Wybranowski https://www.dorzeczy.pl/kraj/85249/kolejne-roszczenia-ambasador-mosbacher.html).

Już nawet nie będę się rozwodził o nieszczęsnym liście Mosbacher, w którym pani ambasador popełniła błąd w nazwisku premiera, o tym, że szef polskiego rządu został określony mianem ministra. Szkoda na to czasu. Ważne jest, że nie było żadnych zdecydowanych reakcji polskich władz na coraz bardziej arogancką postawę pani ambasador.

Mike Pompeo po prostu przeniósł te standardy poziom wyżej i zamiast o Uberze i podatkach zaczął mówić o żydowskich roszczeniach. Po przeprowadzeniu ustawy 447 polskie władze powinny pozbyć się resztek złudzeń i zacząć traktować Stany Zjednoczone jak każdy inne kraj. Niestety tak się nie stało.

Być może dlatego, że polska polityka zewnętrzna od lat jest jedynie pochodną polityki wewnętrznej. Priorytetem kolejnych polskich rządów są działania na arenie wewnętrznej (międzypartyjnej wojny), a dyplomacja musi za tymi działaniami nadążyć. Skoro kierownictwo PiS za cel obrało sobie przeoranie polskiej sceny (na czele z sądownictwem), to naturalnym stało się, że popadnie w konflikt z Unią Europejską, a obranie orientacji proniemieckiej (na UE) stanie się dla niej niemożliwe (tym bardziej, że ta strategia jest utożsamiana przez pisowski elektorat z „niegodziwą” PO); ergo – PiS nie będzie miało żadnej realnej alternatywy i samo skaże się na garnuszek USA.

Ślepa Ameryka

Smutne to wszystko, gdyż w epoce dezintegracji post-zimnowojennego ładu międzynarodowego, w epoce schyłku Pax Americana, sojusz Polski z USA jest Waszyngtonowi naprawdę na rękę. W obliczu rosnących w potęgę Chin Stany Zjednoczone stanęły właściwie przed trzema ścieżkami: wojna z chińskim konkurentem, długotrwały zimny konflikt, ucałowanie chińskiego pierścienia i pogodzenie się z końcem dominacji oraz nadejściem ery Chin.

Najbardziej realny wydaje się scenariusz nr 2 – nowa zimna wojna. Jeżeli tak w istocie by się stało, to Waszyngton musiałby się oprzeć na swoich sojusznikach – Japonii, Izraelu czy właśnie Polsce. Nikt nie idzie na wojnę w pojedynkę. Nawet światowy lider musi policzyć szable, zabezpieczyć tyły, upewnić się, na kogo może liczyć.

Donald Trump tymczasem sukcesywnie podkreśla, że państwa sojusznicze są finansowym obciążeniem dla USA. Z perspektywy amerykańskiej wspieranie polskiej wysepki faktycznie może wydawać się zbędnym kosztem, ale to jedynie pozory.

Przede wszystkim USA są mocarstwem morskim a nie lądowym. W dodatku są odseparowani oceanami od innych kontynentów. Przerzucenie jakichkolwiek sił (nie mówiąc nawet o infrastrukturze, zabezpieczeniu szlaków itd.) zajmie tygodnie. Dlatego oparcie się na odległych sojusznikach jest dla nich koniecznością.

Alternatywą dla proamerykańskiej Polski (Europy Środkowej) jest jedynie antyamerykańska polityka Unii Europejskiej, którą napędza tandem Niemcy-Francja, co będzie ostatecznie skutkować wyparciem wpływów USA z kontynentu. Sojusz Ameryki z Polską jest po prostu korzystny dla obu stron. Zresztą unaocznia to sam szczyt. Gdyby nie Warszawa to gdzie USA mogłyby zorganizować tego typu konferencję? W Paryżu? Berlinie? W Europie pozostałaby im bodaj jedynie Rumunia, ale Bukareszt ciężko uznać za szczególnie prestiżowy wybór.

Czy Polska postawiła na złego konia?

Sojusz Warszawy i Waszyngtonu ma strategiczne znaczenie i jest kamieniem węgielnym polskiej polityki. Takie zdanie słyszymy niemal każdego dnia. Powtarza je właściwie każdy rząd. Nawet proniemiecka Platforma nie śmiała oficjalnie podważać znaczenia relacji z USA. O ile jednak Donald Tusk pomimo tych zapewnień obrał kierunek na Berlin, o tyle PiS bezceremonialnie porzuciło jakiekolwiek inne warianty geopolityczne, skupiając się na jednowektorowej, bezalternatywnej, proamerykańskiej polityce. Bo przecież mityczne międzymorze czy Grupę Wyszehradzką ciężko uznać za poważne alternatywy.

Tymczasem jak nasze wzajemne relacje nie byłyby bliskie, to USA są obcym państwem, odległym o tysiące kilometrów, z innymi priorytetami. Obecnie coraz częściej ich myśli kierują się w stronę Pacyfiku i chińskich wybrzeży, a nie granicy polsko-rosyjskiej.

Osobiście też skłaniam się do poglądu, że to USA pozostają jedynym gwarantem istnienia polskiej państwowości. Tego po prostu uczy historia; za każdym razem gdy Stany Zjednoczone wycofywały się z tego regionu Europy, pozycja Polski zaczynała podupadać. W próżnię spowodowaną amerykańską absencją od razu wkraczały sąsiadujące mocarstwa, co dla nas kończyło się tragicznie.

Problemem zatem nie jest sam wybór orientacji, tylko ostentacyjny sposób w jaki Polska dała do zrozumienia wszystkim dookoła, że nie musi dbać o jakiekolwiek inne relacje, gdyż posiada szczególny sojusz z USA. Cóż, szczególnych relacji najwyraźniej nie posiadamy. Chyba że za takie uznamy status quasi-kolonii, nad którą pieczę sprawuje "namiestnik"-Mosbacher. Faktycznie, są to relacje szczególne.

Mówiąc wprost – jeżeli Amerykanie widzą, że Polska jest na nich skazana, to po co mają się w ogóle starać o naszą sympatię? Nie jesteśmy drugim Izraelem. Nie dysponujemy tak silnym lobby w USA (właściwie to nie dysponujemy nawet nie-silnym), aby cokolwiek wymuszać na prezydencie czy Kongresie. Jeżeli Warszawa chce coś uzyskać, to musi przekonać Waszyngton, że scenariusz, w którym USA nie popierają Polski, spychając ją w objęcia innego gracza (Niemiec, Chin, Rosji) jest dla samych Stanów Zjednoczonych zbyt kosztowny. Kierownicze sfery USA muszą uznać, że popieranie Polski leży w ich własnym interesie. Tylko wtedy ten sojusz ma sens dla Polski. Każdy inny będzie nas skazywał na dobrą wolę amerykańskich dygnitarzy.

Artykuł wyraża poglądy autora i nie musi być tożsamy ze stanowiskiem redakcji.

Zobacz poprzednie teksty z cyklu "Taki Mamy Klimat":

Czytaj też:
Zatroskany Ryszard i pomocna Bruksela

Czytaj też:
Opozycja poszukuje swojego Smoleńska

Źródło: DoRzeczy.pl
Czytaj także