Wkurzenie salonów świata
  • Paweł LisickiAutor:Paweł Lisicki

Wkurzenie salonów świata

Dodano:   /  Zmieniono: 
Donald Trump zapewnił sobie wygraną w wyborach prezydenckich w USA
Donald Trump zapewnił sobie wygraną w wyborach prezydenckich w USA Źródło: PAP/EPA / JIM LO SCALZO
Dawno już media nie dały takiego pokazu stronniczości, propagandowego zaślepienia i ideologicznych uprzedzeń. Kiedy czytam, że wraz ze zwycięstwem Donalda Trumpa nastąpił upadek zachodniej demokracji albo klęska wolnego świata, oczom nie wierzę.

Doprawdy, ostatnie kilka miesięcy amerykańskiej kampanii był to czas nieustannej propagandowej nagonki na kandydata republikanów. Ta kampania mogła wyleczyć każdego ze złudzeń: media to nie żadna czwarta władza, która stoi na straży zasad, ale pełnoprawni uczestnicy walki politycznej. Obserwując wybory w USA, miałem poczucie déjà vu, tyle że za oceanem w roli „Gazety Wyborczej” występowały pospołu: „The Washington Post” i „The New York Times”. Oraz cała plejada pomniejszych pism, portali, podportali i blogów.

Proste pytanie brzmi: Skąd tyle złości? Dlaczego aż takie przerażenie? Nie wierzę w to, żeby powodem były – nazwijmy to tak – osobowe cechy 45. prezydenta USA. Osobliwa grzywka może śmieszyć, besserwisserstwo drażnić, miedziane czoło, z jakim składał kolejne obietnice, irytować, wreszcie osobliwa mieszanka bezczelności i wulgarności wywoływać zaambarasowanie – to wszystko prawda. Jednak czy Trump aż tak przegrywał w zderzeniu z konkurentką? Czy rzeczywiście był dużo gorszy niż znana z oszustw i krętactw Hillary Clinton? Nie sądzę.

Tym, co tak rozwścieczyło liberalną lewicę, był nie styl, lecz treść. Trump, może cynicznie, może z wyrachowania, szybko porozumiał się z konserwatywną częścią obozu republikanów i stał się wyrazicielem oczekiwań oraz interesów przywiązanej do tradycji części amerykańskiego społeczeństwa. Tych ludzi, którzy nie chcą, żeby im wmawiano, że związki dwóch panów i pań są tym samym, co małżeństwa; którzy mają po dziurki w nosie politpoprawnej agitacji i wszędobylskich działaczy ruchów LGBT; którzy cenią chrześcijańskie korzenie i wartości Zachodu; którzy wreszcie nie wierzą we wspaniałe osiągnięcia, jakie ma przynieść multikulturalne społeczeństwo, gdzie nic nie będą znaczyły: naród, pochodzenie, religia, mądrość minionych pokoleń. Trump wkurzył salony świata, bo odebrał im to, co uważały i uważają za swą własność – kontrolę nad przyszłością. Dla nich wszystkich, tego pokolenia, które przejęło w 1968 r. władzę nad światem tak w Europie Zachodniej, jak w USA, zwycięstwo Trumpa zabrzmiało jak swoiste memento.

Ich wściekłość jest tyleż wyrazem frustracji, co oznaką paniki. Kiedy zatem Sigmar Gabriel, szef SPD i jednocześnie wicekanclerz Niemiec, mówi, komentując wyniki wyborów w USA, że „Trump jest pionierem nowego autorytarnego i szowinistycznego ruchu międzynarodowego. On jest również ostrzeżeniem dla nas”, najlepiej pokazuje, o co chodziło w tej rozgrywce. „On jest ostrzeżeniem dla nas” – dla nas, spadkobierców 1968 r., dla nas, którzy wierzą w nieuchronny postęp, którzy uważają, że przyszłość jest przesądzona. Dla nas, którzy dobro utożsamiają z kreacją wartości moralnych, a nie z posłuszeństwem prawu naturalnemu, którzy mniemają, że proces emancypacji jednostki, wyzwolenia z więzów krwi, płci, dziedzictwa, przeszłości, z wszystkiego, co obiektywnie dane, jest nieuchronny.

Dla nich wszystkich to jak kubeł zimnej wody. Okazało się, że mimo gigantycznej przewagi medialnej i kapitałowej wciąż niecałe społeczeństwo dało się przemleć. Wcześniej tu i ówdzie pokazywały się punkty oporu, ale zmiana w USA może stać się przełomem. To nie „międzynarodowy ruch autorytarny” podnosi głowę, ale po prostu zdrowy rozsądek nie dał się całkiem zniszczyć progresywistycznym ideologom.

Całość dostępna jest w najnowszym numerze "Do Rzeczy"

Artykuł został opublikowany w 46/2016 wydaniu tygodnika Do Rzeczy.

Czytaj także