Echa skandalu w Berlinie. Jak pedofile "wychowywali" dzieci

Echa skandalu w Berlinie. Jak pedofile "wychowywali" dzieci

Dodano: 
fot. zdjęcie ilustracyjne
fot. zdjęcie ilustracyjne Źródło: Fotolia / groster
O „eksperymencie Kentlera” zrobiło się głośno w 2013 roku, pisał o tym wtedy tygodnik „Der Spiegel”. Dzięki temu, że dziennikarze odświeżyli ten temat a raczej wydobyli go z niepamięci urzędników, sprawa nabrała rozpędu. Presja na urzędy, które tolerowały a nawet wspierały pedofilski proceder w Berlinie zachodnim była zbyt duża by ją zignorować – mówi Olga Doleśniak-Harczuk, "Nowe Państwo", Instytut Staszica.

Od tygodnia media w Polsce informują o pedofilskim eksperymencie profesora Helmuta Kentlera, seksuologa, który od początku lat 70. pilotował projekt powierzania notowanym pedofilom pod opiekę dzieci. Wszystko za przyzwoleniem Jugendamtów i senatu Berlina. Pani opisywała tę sprawę już w 2017 roku. Skąd to aktualne zainteresowanie mediów tematem pedofilskiego skandalu?

Olga Doleśniak-Harczuk: O „eksperymencie Kentlera” zrobiło się głośno w 2013 roku, pisał o tym wtedy tygodnik „Der Spiegel”. Dzięki temu, że dziennikarze odświeżyli ten temat a raczej wydobyli go z niepamięci urzędników, sprawa nabrała rozpędu. Presja na urzędy, które tolerowały a nawet wspierały pedofilski proceder w Berlinie zachodnim była zbyt duża by ją zignorować. Pod koniec 2016 opublikowano pierwszy raport dotyczący sprawy. Autorką badań była dr. Teresa Nentwig, socjolog z Uniwersytetu w Getyndze, którą senat Berlina poprosił o przeanalizowanie okoliczności, w których dzieci oddawano na wychowanie notowanym pedofilom. Raport końcowy dr. Nentwig miał blisko 176 stron objętości, został zaprezentowany w listopadzie 2016 roku. Było w nim jednak dużo białych plam. Brak dokumentów, luki w archiwach, zrobiło swoje.

Wiadomo było, że prominentny profesor czuwał nad tym by chłopcy, bo mowa jest na razie wyłącznie o chłopcach, powierzani pedofilom, zostali w ich mieszkaniach jak najdłużej. Jeżeli urzędnicy mieli jakiekolwiek wątpliwości, co do opiekunów, Kentler sprytnie je rozwiewał, wystawiał tym pedofilom laurki. W 2018 roku senat Berlina zrobił drugie podejście do wyjaśnienia sprawy i zaangażowano tym razem zespół socjologów Uniwersytetu Hildesheim. 17 czerwca b.r. przedstawili swoje ustalenia. Znacznie szczuplejsze niż te dr. Nentwig bo mówimy o 58 stronach. W moim odczuciu ten raport jest świadectwem niemocy. Wynika z niego, że w Berlinie istniała siatka urzędników i naukowców, którzy kryli pedofili, ale nie ma nazwisk, nie ma kogo na dobrą sprawę pociągnąć do odpowiedzialności. W Polsce w styczniu 2017 roku pisaliśmy o eksperymencie Kentlera na łamach miesięcznika „Nowe Państwo”, nie przypominam sobie by wtedy temat zainteresował szerzej media. Tamten raport był przełomowy, tak samo jak ustalenia tygodnika „Der Spiegel” i opublikowane na jego łamach w 2017 roku zeznania mężczyzn, którzy opowiadali o swojej gehennie. O tym, jak ich krzywdzono i wykorzystywano, zastraszano i bito.

Czy w najnowszym raporcie znalazły się te zeznania?

Nie ma szczegółowych opisów. Autorzy raportu koncentrowali się na ogólnym zarysie procederu usiłując ustalić, kto odpowiadał za jego trwanie od lat 70. do 2003 roku, po stronie urzędów i władz Berlina. Opisy natomiast znalazły się na łamach „Spiegla” w 2017 roku. I jest to lektura nie pozostawiająca żadnych wątpliwości co do charakteru tamtej pseudo-opieki nad dziećmi. Najgłośniejsza jest historia dwóch chłopców, nazwanych na potrzeby artykułu Sven i Marco. O takich jak oni mówiono „trudni chłopcy”. Dzieci z rozbitych, pokiereszowanych rodzin, gdzie była przemoc domowa. Marco jako czterolatek był związywany i przetrzymywany w wannie przez swojego ojca. Jako pięciolatek wałęsał się ulicami miasta. Sven został porzucony przez rodziców. Obaj znaleźli się w jednostce opiekuńczej, skąd trafili do mieszkania pedofila Fritza H. Najpierw byli zachwyceni, bo to było ogromne mieszkanie o powierzchni 170 metrów kwadratowych, dużo przestrzeni, zabawki, króliki, z którymi mogli się bawić. Fritz H. na pozór stworzył im dom. Takiego, jakiego nie mieli i za jakim tęsknili. A potem po kilku tygodniach, kiedy już dzieci oswoiły się z nową rzeczywistością były konfrontowane z przemocą. Byli gwałceni, bici, zastraszani. Fritz H. wmawiał im, że to, co z nimi robi jest normalne, że tak okazuje się miłość między ojcem i synem, oni nie wiedzieli, że są zmuszani do potworności. Za pewne czynności obiecywał zabawki, groził, że jeżeli się zbuntują trafią znowu do domu dziecka lub na ulicę. Potrafił zabrać dziecko na Dworzec ZOO, wskazać palcem na młodych chłopców, którzy się tam prostytuowali i powiedzieć: „oni to robią dla pieniędzy, ale nie mają w przeciwieństwie do ciebie domu”. Mieli po kilka lat. Ich horror trwał dekadę i nawet, gdy któryś z urzędników zgłaszał wątpliwości, kiedy zalecano chłopcom psychoterapię, nigdy nie kwestionowano roli Fritza H. jako opiekuna. Był sprytnym manipulatorem i miał prominentnego sojusznika – profesora Helmuta Kentlera. Człowieka, o którym w kręgach urzędniczych mówiono „świetlana postać”.

Jak Kentler wyszukiwał pedofili do projektu?

Wiemy na pewno o trzech mieszkaniach, które traktowano jako „pole eksperymentu”. Wszystkie na terenie zachodniego Berlina, blisko Dworca ZOO. Opiekunami byli zazwyczaj dozorcy, jeden z nich, właśnie wspomniany Fritz H. uczył techniki w placówce opiekuńczej, z której zresztą zabrał do domu jednego chłopca i dopiero po pięciu miesiącach oficjalnie wystąpił do Jugenamtu o przysposobienie dziecka. Jakiś absurd, pozwolili mu zabrać dziecko i przez kilka miesięcy nikt nie wnikał co się z nim dzieje.

Wiadomo, że Kentler wyszukał przyszłych „ojców zastępczych” w więzieniu Tegel, ten kontakt przydał mu się do eksperymentu. To w ich mieszkaniach za zgodą berlińskiego senatu urządził ośrodki opieki nad nieletnimi. Jak opisywał lata później w książce pt. „Ojcowie zastępczy. Dzieci potrzebują ojców” pomysł z pedofilskimi opiekunami nie był jego autorskim, podobne próby już wcześniej podejmowano w Stanach Zjednoczonych i Holandii. Kentler wizytował berlińskie ośrodki dwa razy w tygodniu, rozmawiał z pedofilami i ich podopiecznymi, doskonale wiedział, co się tam dzieje.

20 lat później przyznał, że zdawał sobie sprawę z tego, że „mężczyźni ci robili tyle dla swoich podopiecznych ponieważ łączyła ich z nimi więź seksualna”. W tamtym czasie (1988 rok) już jako uznany profesor pedagogiki społecznej na Uniwersytecie Technicznym w Hanowerze Kentler przygotowywał na zlecenie senator ds. młodzieży i sportu ekspertyzę dotyczącą tego czy osoby homoseksualne mogą być opiekunami nieletnich, w raporcie wspomniał o eksperymencie z opiekunami-pedofilami. To wynurzenie nie spotkało się z żadną reakcją strony zamawiającej. Nikt też nie miał oporów by prosić o wsparcie kogoś, kto jakby nie było pod koniec lat 60. doradzał organizatorom obozów dla dzieci i młodzieży by krzewili świadomość seksualną kwaterując uczestników w koedukacyjnych namiotach i zadbali zawczasu by mieli dostęp do środków antykoncepcyjnych. W latach 70. występował przed Bundestagiem po stronie lobby domagającego się zalegalizowania pedofilii. W w tamtym czasie freudomarksiści i zwolennicy będącej wtedy na topie pedagogiki antyauorytarnej uznawali, że „seksualność dzieci jest hamowana przez chrześcijaństwo i postęp technologiczny”. Prze takimi i tego typu poglądami przestrzegała już w latach 60. XX w znana psycholog dziecięca, Christa Meves. Jej zdaniem namnażanie się przypadków przemocy seksualnej wobec dzieci było niczym innym jak następstwem moralnego spustoszenia zainicjowanego przez ruch ’68. To jest temat dużo szerszy, sprawa Kentlera to jedynie wycinek. O tyle bulwersujący, że pokazuje jak pod kuratelą instytucji państwa krzywdzono dzieci i młodzież.

Czy ktoś z odpowiedzialnych poniesie karę?

Kentler nie żyje, zmarł w 2008 roku. W raportach nie ma wskazania na osoby, które można by pociągnąć do odpowiedzialności, pewnie zakończy się na tym, że system „miał wypaczenia”. Senat Berlina zapowiedział odszkodowania finansowe dla ofiar i wszczęcie prac nad jeszcze jednym raportem, który ma się zająć sprawą zasięgu eksperymentu Kentlera. On był wykładowcą w Hanowerze, istnieją podejrzenia, że odpryski eksperymentu mogły trafić do innych rejonów Niemiec Zachodnich. Problemem jest bardzo utrudniony, nawet dla naukowców dostęp do akt, do archiwów. To widać, kiedy się czyta oba raporty. Dla mnie najbardziej bulwersującą sprawą jest to, że autorom śledztwa naukowego nie udało się dotrzeć do raportu z autopsji ciężko niepełnosprawnego chłopca, który w niewyjaśnionych okolicznościach zmarł w mieszkaniu Fritza H. w 2001 roku. Dokumenty zapadły się pod ziemię. Przecież to nie była sprawa z lat 70. czy 80., ale dość świeża. I jeszcze jedno – w roku 1980 prokuratura zajmowała się Fritzem H. Chodziło o zarzuty nadużyć seksualnych. Sprawę umorzono, o czym świadczy pismo prokuratora w aktach Jugendamtu. Więcej nikt do sprawy nie wracał. Z zeznań osób przepytanych przez autorów raportu wyłania się obraz przyzwolenia na eksperyment Kentlera. Tak jakby zdawano sobie sprawę z tego, że coś w tych mieszkaniach dzieje się złego, ale przymykano oko ze względu na osobę patrona projektu. Nie jestem przekonana, czy ktokolwiek odpowie za zło wyrządzone tym już dziś dorosłym ludziom. Dobrze natomiast, że władze Berlina poczuwają się do odpowiedzialności za działania swoich poprzedników.

Czytaj też:
Berlin przez 30 lat udostępniał dzieci pedofilom. Wszystko w ramach eksperymentu

Źródło: DoRzeczy.pl
Czytaj także