Lisiewicz wersja 2.0
  • Łukasz WarzechaAutor:Łukasz Warzecha

Lisiewicz wersja 2.0

Dodano: 
Jacek Karnowski
Jacek KarnowskiŹródło:wsieciprawdy.pl
W 2012 roku jeden z moim zdaniem najszkodliwszych publicystów tak zwanej prawej strony, Piotr Lisiewicz, opublikował w „Gazecie Polskiej” sążnisty artykuł zatytułowany „Salon. Przedpokój. Ulica”. Nie wdając się w detale, Lisiewicz dokonał w nim klasyfikacji nie tylko polityków, ale też bardziej ogólnie – uczestników życia publicznego, stwierdzając, że część spośród udających sojuszników „ulicy” (czyli, w rewolucyjnej przenośni Lisiewicza, dobrego i uciemiężonego pisowskiego ludu) tak naprawdę tylko antyszambruje w przedpokoju, przebierając nóżkami, aby dostać się do salonu (czym jest w tej alegorii „salon” – nie muszę wyjaśniać). Tekst, napisany – jak zwykle u Lisiewicza – zgrabnie, nie zawierał jednak żadnej nowej myśli. Piotr Lisiewicz od lat w swojej publicystyce zajmuje się przekonywaniem, że kto nie jest radykałem, ten automatycznie jest zdrajcą. Wziąwszy to pod uwagę, trzeba uznać, że niegdysiejsze happeningowe przebranie Lisiewicza za Lenina nie było jednak tylko kpiną – retoryka, ale i myśl publicysty „Gazety Polskiej” jest z gruntu rewolucyjna.

Jest to jednak również próba zastosowania wobec atakowanych osób metody, której wielokrotnie używała „Gazeta Wyborcza”: zamiast podejmowania z adwersarzami dyskusji, na wstępie się ich dyskredytuje, przez co zostaje się z wszelkiej polemiki i dowodzenia swoich racji zwolnionym. W tym wypadku chodzi o adwersarzy z tego samego, najogólniej pojętego obozu konserwatywno-narodowego. 

Dlaczego wspominam dzisiaj tamten hunwejbiński tekst Lisiewicza? Nie tylko dlatego, że znaczna część obozu rządzącego i jego sympatyków przyjmuje podobny sposób myślenia, ale też dlatego, że jeden z ważniejszych publicystów tegoż – Jacek Karnowski – wydaje się w ostatnim czasie konsekwentnie Lisiewicza pod względem radykalizmu ścigać, podążając tym samym, nienowym zresztą, tropem. 

Karnowski trzykrotnie w ostatnich tygodniach opublikował na portalu wPolityce.pl teksty o podobnym wydźwięku. Pierwszy znajduje się tutaj, a tutaj znajdą państwo moją z nim polemikę

Kolejny jest tutaj. Karnowski w zasadzie powtarza w nim dawne tezy Lisiewicza (tyle że mniej zgrabnie). Stwierdza mianowicie, że ci, którzy krytykują działania PiS z pozycji konserwatywnych, konserwatywno-liberalnych lub po prostu ostrzegają przed niebezpieczeństwami, wynikającymi z nadmiernego radykalizmu, czynią tak z konformizmu, chcąc się wkupić w łaski salonu. 

Próbuję zrozumieć, dlaczego Jacek Karnowski postanowił zostać drugim Lisiewiczem i dlaczego – zwłaszcza w tekście numer dwa – uciekł się do bardzo marnej intelektualnie i bardzo brzydkiej sugestii, jakoby krytycy działań obozu rządzącego, ogólnie związani z umownie pojmowaną prawicą, czynili tak z niskich pobudek. To właśnie zastosowanie metody gazety Michnika: nie będziemy dyskutować z koniunkturalistami, nie zniżymy się do tego, nie warto ich słuchać. 

Na portalu wPolityce ukazała się polemika Piotra Skwiecińskiego, który wskazał Karnowskiemu, że po dwóch latach rządów PiS koniunkturalizm działa w obie strony. Skwieciński ma oczywiście rację, ale jest zbyt łagodny. Ja postawiłbym sprawę ostrzej: dziś – co nie powinno być żadnym zaskoczeniem – koniunkturalistą jest głównie ten, kto bez zastrzeżeń wychwala władzę. 

O ile jeszcze w 2012 roku można było od biedy przyjąć, że faktycznie jakaś część krytyków ówczesnej opozycji chce się przypodobać tym, w których ręku były pieniądze i decyzje, to dziś takie założenie jest po prostu bezczelnie absurdalne. Dziś frukty są po stronie rządzących, a krytycy działań PiS, związani z obozem konserwatywnym, są w najgorszej sytuacji: „salon” nigdy nie uzna ich za swoich, a rządząca „ulica” uważa ich za najgorszych zdrajców. Zdarza się, że ma to odbicie w konkretnych działaniach i decyzjach ich dotyczących, podejmowanych dzisiaj. Nie wdając się w szczegóły – mogę to powiedzieć na podstawie również własnego doświadczenia. Twierdzenie, że krytyka PiS z pozycji konserwatywnych jest spowodowana chęcią uzyskania jakichś korzyści, niestety, Karnowskiego kompromituje. Ale też wygodnie zwalnia go z dyskusji o problemach, które poruszają krytycy. 

Najnowszy, trzeci tekst Jacka Karnowskiego można przeczytać tutaj. Tym razem Karnowski stwierdza, że utrzymujące się na wysokim poziomie poparcie dla PiS obala tezę, że istnieje jakiś decydujący, centrowy elektorat, bo przecież PiS daje czadu, a jednak mu nie spada. 

Tu znów uderza Karnowski w nietolerowanych przez siebie „symetrystów”, centrystów, zwolenników trybu ewolucyjnego, a nie rewolucyjnego – i znów uderza strasznie niemądrze. Twierdzenie, że trwające wysoko wskaźniki poparcia dla PiS to dowód na zanik centrum, nie wytrzymuje nawet najpobieżniejszej krytyki. Poparcie dla partii rządzącej – każdej – jest skutkiem wielu czynników. W przypadku PiS grają głównie trzy. 

Pierwszy to potworna słabość opozycji. Drugi to kupowanie sobie elektoratu socjalem różnego rodzaju – od podwyżek płacy minimalnej, przez 500 Plus po obniżkę wieku emerytalnego. Trzeci to umiejętne wykorzystywanie frustracji, często przyjmującej bardzo radykalną postać, tej części wyborców, którzy przez poprzedników czuli się spychani na margines, to zaś zbudowało ich prostą, zero-jedynkową wizję rzeczywistości, w której po jednej stronie są złodzieje, na nich żerujący, a po drugiej – polityczne anioły. 

Żaden z tych czynników nie jest stały i żaden nie oznacza, że centrum zniknęło. Jego znaczenie w wyborach parlamentarnych jest zresztą mniejsze niż w prezydenckich, a nakłada się na to system wyborczy. 

Karnowski, chcąc zostać nowym Lisiewiczem, musi brnąć w coraz większy radykalizm. Pal licho, że taka publicystyka przestaje w którymś momencie być publicystyką, a staje się – jak u Lisa i innych – zwykłą propagandą władzy. To problem Karnowskiego. Problemem ogólniejszym jest, że część kreatorów opinii, licytując się w radykalizmie, w deprecjonowaniu postaw bardziej umiarkowanych, w wykluczaniu ich przedstawicieli z dyskusji – popycha władzę w kierunku nie tylko szkodliwym dla państwa, ale też dla niej samej ryzykownym. Znaczna część nieprzemyślanych, już dokonanych albo planowanych zmian może być w przyszłości wykorzystana przez inną władzę do całkowitego zniszczenia wszelkich konserwatywnych rozwiązań, jakie udało się przyjąć. Nie mówiąc o tym, że ustawianie przez jakąkolwiek władzę państwa pod siebie i utożsamianie jego dobra z dobrem partii – jakiejkolwiek – jest niezwykle groźne. 

Źródło: DoRzeczy
Czytaj także