Na byle słowo na tylne stajem łapki…
  • Łukasz WarzechaAutor:Łukasz Warzecha

Na byle słowo na tylne stajem łapki…

Dodano: 
Beata Szydło i Mateusz Morawiecki na posiedzeniu rządu
Beata Szydło i Mateusz Morawiecki na posiedzeniu rządu Źródło: Flickr / Kancelaria Premiera / Domena Publiczna
Patrząc na ostatnie kilka dni z boku, nie sposób nie dostrzec gigantycznych niespójności w oficjalnej logice działań obozu władzy. Można je sprowadzić do jednego spostrzeżenia: w czwartek wczesnym popołudniem trwa zażarta obrona znakomitego rządu z najlepszym w dziejach premierem na czele przed wotum nieufności opozycji, wieczorem tego samego dnia zaś zapada ostateczna decyzja, że tę świetną, bezkonkurencyjną premier trzeba odwołać i zastąpić jej dotychczasowym podwładnym, ona zaś będzie mogła ewentualnie być w jego rządzie wicepremierem.

Tego typu narrację może obywatelom serwować jedynie władza, która czuje się nadzwyczaj pewna siebie i zahacza o arogancję. A właściwie nie tyle zahacza, co po prostu jest arogancka.

Nie byłem wielkim fanem Beaty Szydło, między innymi ze względu na jej mocno lewicowy przechył społeczny i gospodarczy. Powtarzane przez nią nieustannie frazesy o władzy PiS jako „rządzie zwykłych Polaków” oraz ciągłe ustawianie w kontrze do tych „zwykłych Polaków” elit – pod którym to pojęciem należało rozumieć, i tak odbierało to wielu wyborców PiS, każdego, kto choćby własną rzetelną pracą i wysiłkiem wyszedł ponad przeciętność – uważałem za wyjątkowo szkodliwą retorykę. Nie zmienia to faktu, że ceniłem Beatę Szydło za pracowitość, skromność i całkowity brak potrzeby gwiazdorzenia, co wysoko postawionym politykom nie zdarza się często. W jakimś stopniu podziwiam też jej ogromną wstrzemięźliwość w reakcjach i niebywałe opanowanie w obliczu tego, co spotkało ją w ciągu ostatnich kilku tygodni. Jest to jednak podziw zmieszany z niesmakiem, ponieważ Szydło wykazała się uległością wobec patologicznego modelu zarządzania państwem i partią.

Kilkadziesiąt godzin po rezygnacji pani premier nie dostaliśmy nadal – i zapewne już nie dostaniemy – żadnego przekonującego wyjaśnienia zamiany na stanowisku szefa rządu. Komunikat ze spotkania Komitetu Politycznego PiS dymisję Beaty Szydło – wiadomo już bez wątpliwości, że na niej wymuszoną – tłumaczy w trzech zdaniach: „Ostatnie miesiące bieżącego roku przyniosły liczne istotne przeobrażenia w sytuacji wewnętrznej i międzynarodowej. Ewolucji uległy także wpisane w wielki projekt dobrej zmiany zadania stojące przed Zjednoczoną Prawicą. Powyższe czynniki spowodowały konieczność skorygowania składu rządu, w tym również jego kierownictwa”. Zatem Beata Szydło została „skorygowana”. Dlaczego?

Przypomina się słynne tłumaczenie Małgorzaty Kidawy-Błońskiej, spytanej o to, gdzie przy transferze pieniędzy z OFE wyparowało 19 miliardów złotych. Pani poseł stwierdziła wówczas: „To są na pewno jakieś kwoty, które wynikają z różnych takich działań i nie chciałabym tutaj nikogo wprowadzać w błąd”. Tłumaczenie Komitetu Politycznego PiS jest z tej samej półki: są różne takie czynniki, które spowodowały przeobrażenia, a projekt uległ ewolucji.

Można by spytać: jakie to mianowicie „liczne przeobrażenia” sprawiły, że konieczna stała się zmiana premiera? Cóż się takiego istotnego zmieniło w „ostatnich miesiącach bieżącego roku”, zwłaszcza że pomysł daleko idących zmian krąży od wakacji? Można by, ale przecież wiadomo, że nie o to chodzi.

Wobec braku jakiegokolwiek całościowego wyjaśnienia ze strony rządzących, elektorat oraz nadworni publicyści próbują sami takie wyjaśnienie znaleźć, żeby zracjonalizować sobie to, co w logice oficjalnej narracji zracjonalizować się nie da. Można to tłumaczyć jedynie w logice napięć wewnątrz obozu rządzącego, ewentualnie mglistych długoterminowych planów lidera PiS.

Przede wszystkim więc pojawia się wezwanie, aby zaufać geniuszowi Naczelnika. Poza nim rozwijane są enigmatycznie przedstawione tezy z oświadczenia Komitetu Politycznego PiS. Na przykład jest mowa o tym, że teraz trzeba postawić na gospodarkę oraz że Mateusz Morawiecki będzie miał za zadanie poprawienie naszych relacji zagranicznych, w tym zwłaszcza z Unią Europejską.

Zacznijmy od tych ostatnich wyjaśnień. Są one bowiem całkowicie niespójne z dotychczasową narracją PiS i trzeba wyjątkowej giętkości umysłu, podążającego zawsze za linią partii, żeby je zaakceptować. Cóż to bowiem znaczy, że „gospodarka ma być na pierwszym miejscu”? Czyli na którym była dotychczas? Na drugim, trzecim? Przecież rzekomy cud gospodarczy, znakomity stan budżetu, sukcesy w uszczelnianiu systemu podatkowego, niskie bezrobocie – wszystko to było jedną z głównych linii promocji rządu Beaty Szydło.

Chyba że przyznamy, że jednak nie wszystko działało tak dobrze, zwłaszcza wewnątrz rządowej machiny i dlatego na przykład elementy składowe konstytucji dla biznesu przeleżały na rządowych półkach aż rok, czekając na uchwalenie przez gabinet PiS. Jeśli jednak szukamy takiego wytłumaczenia – Morawiecki musiał zostać premierem, żeby zyskać większe przełożenie na tych członków rządu lub, szerzej, te kręgi, które sabotowały jego gospodarcze pomysły – obraz przestaje być sielankowy. Frakcja Morawieckiego stała po przeciwnej stronie do frakcji Zbigniewa Ziobry i to się raczej nie zmieni. Tyle że teraz sytuacja Morawieckiego paradoksalnie stanie się trudniejsza: nie będzie już dla Ziobry czy Macierewicza (jeśli ten pozostanie w rządzie) rozgrywającym z niemal równego poziomu, ale jako szef rządu będzie musiał tłumić ich ambicje i wymuszać posłuszeństwo, bo jeżeli mu się to nie uda – jego pozycja i autorytet ucierpią znacznie bardziej niż gdy toczył tę walkę z pozycji ministra i wicepremiera. Każdy oponent nowego premiera w rządzie doskonale to rozumie. Wie, że każde potknięcie Morawieckiego, każda jego porażka będzie mieć od teraz znacznie większą wagę. A to z kolei może sprowokować do większych wysiłków, aby do takich potknięć i porażek doprowadzić.

Morawiecki jako nasza lepsza twarz na zewnątrz? Ale jak to? Przecież cały czas słyszeliśmy, że rząd Beaty Szydło prowadzi genialną politykę międzynarodową, że wstajemy z kolan, że pokazaliśmy Europie, gdzie raki zimują. Ba, nawet sromotnie przegrane głosowanie w sprawie Donalda Tuska było podobno wiekopomnym sukcesem. Co tu poprawiać, co tu zmieniać?

No, chyba że uznamy, że jednak aż tak wspaniale nie było, a nasze europejskie relacje są, delikatnie mówiąc, w kiepskim stanie. Tylko co tu może polepszyć Morawiecki? Przecież jedną z żelaznych zasad działania rządu PiS było, że polityka zagraniczna obsługiwała głównie wewnętrzny rynek polityczny. Nieszczęsny Witold Waszczykowski musiał cały czas odpowiadać na wewnętrzne zapotrzebowania polityczne, a odium niestabilności i nieobliczalności i tak spadało potem na niego. Nie zazdroszczę.

Morawiecki to zmieni? Wątpię. Tę sytuację zmieniłoby jedynie, gdyby ewentualny nowy szef MSZ został potraktowany tak, jak traktują szefów MSZ państwa poważnie planujące swoją strategię, czyli gdyby powiedziano mu: „Panie ministrze, tu są ogólne wytyczne, robimy to, to i to, proszę się nie przejmować sytuacją krajową, pan ma dwa lata, żeby nasza strategia nabrała kształtu, oraz wolną rękę co do środków, jakimi pan to zrealizuje”. Ale takich słów ani od premiera, ani tym bardziej od Jarosława Kaczyńskiego żaden szef MSZ raczej nie usłyszy.

No i wreszcie uzasadnienie pierwsze, w pewnym sensie najważniejsze, bo wiążące się również ze sposobem, w jaki potraktowano Beatę Szydło oraz z jej chyba już jasno wyrażoną decyzją, żeby wejść do rządu Morawieckiego w podrzędnej roli: zaufajmy prezesowi. Cóż oznacza takie postawienie sprawy? Że wyborcy, obywatele, ale też ogromna część polityków partii rządzącej ma dobrowolnie zrezygnować z postulatu poznania przyczyn i uzasadnienia jednej z najważniejszych decyzji, podjętej zresztą gdzieś na marginesie procesu demokratycznego. Mamy się pogodzić z tym, że to Naczelnik jest dysponentem wszystkich informacji i racji i nie musi niczego nikomu tłumaczyć. Mamy się z tym pogodzić nie tylko tym razem, ale w każdym momencie, gdy lider obozu władzy nie uzna za stosowne wyjaśnić wyborcom motywów swoich decyzji.

Czytam dziś twardych wyborców PiS, którzy uważają, że godząc się na stanowisko wicepremiera (prawdopodobnie bez teki, czyli formalnie wiceszefa rządu, w praktyce znaczącego mniej niż minister sportu), Beata Szydło pokazuje, jak ważna jest dla niej służba Polsce, a nie osobiste ambicje. Otóż – nie. O służbie Polsce moglibyśmy mówić, gdyby zmiana odbyła się przejrzyście, czytelnie, na podstawie jasnych, oczywistych kryteriów. Gdybyśmy mieli przekonanie, że powodem przetasowanie nie są jakieś mgliste wewnątrzpartyjne zapotrzebowania, ale ważna przyczyna polityczna, mająca wpływ na państwo. Gdyby w partii rządzącej istniał czytelny, przejrzysty mechanizm awansów i degradacji, związany z osiąganiem celów. Liderzy choćby brytyjskich partii odchodzą z jasnych powodów, gdy nie zrealizują założonego planu. Tak stało się z Johnem Majorem czy Williamem Haguem; David Cameron musiał odejść, bo postawił wszystko na negatywny wynik referendum w sprawie Brexitu. Czemu odeszła premier polskiego rządu – nie wiadomo. I dlatego jej zgoda na objęcie pośledniej funkcji przy niedawnym podwładnym nie jest przejawem klasy czy heroicznego wyrzeczenia się własnych ambicji, ale zgodą na złą, zagmatwaną, nieprzejrzystą praktykę rządzenia państwem.

Sytuacja, w której część obywateli godzi się, aby jedna osoba podejmowała kluczowe dla kraju decyzje, nie tłumacząc ich nikomu – przede wszystkim wyborcom – jest bardzo groźna. Magiczna, w gruncie rzeczy bałwochwalcza wiara w geniusz przywódcy osłabia mechanizmy weryfikacji działań władzy.

Napisał Jacek Kaczmarski genialną „Z XVI-wiecznym portretem trumiennym rozmowę”:

Mało wiemy o tobie, coś na Turka chadzał,

Węgra królem obierał i tratował Szweda.

Ale patrzył i tego, by obrana władza

nie zabrała ci czasem, czegoś sam jej nie dał.

A my na byle słowo na tylne stajem łapki,

w zawiei z gołą głową szukamy własnej czapki.

Kibice dzisiejszej tak zwanej prawicy z lubością odnoszą się do dziedzictwa I Rzeczypospolitej. W istocie traktują je jak zakurzone muzeum, zapominając, że dla wolnych obywateli Pierwszej Republiki zasadą była nieufność wobec władzy, żądanie tłumaczenia się z podejmowanych decyzji, ich dokładne weryfikowanie, a często – kwestionowanie. Nie w fatalnym już wieku XVIII, ale nawet w XVI, od samego jego początku. Mimo namaszczenia królów świętymi olejami.

Można odnieść wrażenie, że dziś wielu wyborców, wyposażonych w narzędzia nowoczesnej demokracji, ma bardziej nabożny, nawet bałwochwalczy stosunek do politycznych liderów niż miała polska szlachta do korowanych władców jeszcze w epoce Jagiellonów. Wówczas zakwitała szlachecka demokracja, dziś zaczynamy krążyć w orbicie demokratycznego absolutyzmu.

Poglądy wyrażone w niniejszym artykule są osobistymi poglądami autora i nie odzwierciedlają stanowiska redakcji.

Czytaj też:
Warzecha: Są granice. Jeżeli Szydło przyjmie wicepremiera, to znaczy, że się nie szanuje
Czytaj też:
Warzecha: Morawiecki za Szydło. Można zapytać "po co?"

Czytaj także