Czekając na pierwszą bombkę
  • Rafał A. ZiemkiewiczAutor:Rafał A. Ziemkiewicz

Czekając na pierwszą bombkę

Dodano: 
Antyrządowy protest KOD i opozycji w Warszawie
Antyrządowy protest KOD i opozycji w Warszawie Źródło: Flickr/Platforma Obywatelska RP/CC BY-SA 2.0
Naprawdę chciałbym przy Bożym Narodzeniu, jak każe naiwny stereotyp, życzyć wszystkim Polakom, ale to naprawdę wszystkim, samego dobra. Tak, żeby nikt nie poczuł się tymi życzeniami urażony, nikt nie dopatrzył się w nich ironii, no i, przede wszystkim, żeby wszyscy chcieli ich spełnienia. Niestety, nie da się.

Trudność polega na tym, że część Polaków nie życzy sobie „wszystkiego najlepszego”, ani nawet tylko „dobrego”, tylko wręcz przeciwnie – czeka na apokalipsę. Wygląda jej niecierpliwie i bezsilnie wieszczy, że, zobaczycie, to się tak nie skończy, jeszcze będziecie wszyscy wyć, skakać z okien i uciekać, a my wtedy będziemy was wyrzucać, będziemy was stawiać przed trybunałami, które, jak je już oczywiście odzyskamy, a one was będą sadzać. O, tak – tu ów sort Polaków popada w kompensacyjne w uniesienie – tym razem nie będzie litości, jak po 2007, tym razem nie odpuścimy, będziemy rozliczać, karać, wytępimy do korzeni!!!

Przesadzam? Ależ ten zapiekły „radykalizm apokaliptyczny”, by użyć mądrego określenia, bije nie tylko z umownej przeciwnej strony internetu, z kont na mediach społecznościowych sygnowanych deklaracjami „gorszy sort” czy „uwolnić Franka!”. Pojawia się także w wypowiedziach osób, które wrogowie obecnej władzy uważają za autorytety, często w przeszłości pełniących wysokie i odpowiedzialne funkcje, utytułowanych.

Trudno nie użyć słowa, które przed laty było jednym z ulubionych epitetów „dyskursu wykluczania”, prowadzonego przez michnikowszczyznę: „frustraci”. Tak, przez studia TVN, TOK FM i Radio Zet, przez łamy springerowskich gazet, nie mówiąc już o antypisowskich portalach, przewijają się korowody klinicznych frustratów, których, jak się zdaje, trzyma przy życiu tylko wizja przyszłego powrotu do władzy i „rządu dusz” w szczęku gilotyn i trzasku salw plutonów egzekucyjnych.

Dla nich te święta zwyczajnie nie mogą być wesołe ani udane. Będą z pogłębiającą złością, rozgoryczeniem i frustracją właśnie patrzeć, jak nic złego się nie dzieje ani nawet nie zapowiada. Największy sojusznik odpalił w tę znienawidzoną, pisowską Polskę unijne atomowe „ultima ratio” – i nic! Nie wyszły na ulice ryczące tłumy, naród nie zadrżał przerażony wizją wygnania z raju i odpędzenia od unijnego cyca, nie załamała się giełda, nawet cholerny złoty nie osłabił się bodaj o punkcik procentowy – gorzej, jeszcze się wyraźniej po timmermansowej salwie umocnił! Czysta rozpacz: Piotr Szczęsny się spalił, Wałęsa, Norman Davis, Balcerowicz, wszystkie gwiazdy ze Skolimowa użyły już najmocniejszych słów – i NIC?! Gorzej niż nic, IM jeszcze ciągle ROŚNIE!

Ile można się w tych warunkach pocieszać, że jeszcze będzie jak kiedyś było, ile rekompensować sobie klęski zapowiadaną kiedyś zemstą?

Mimo uporu, by niezłomnie trwać w wierze, że Konstytucja jest łamana, że reżim rozmontowuje wolność i wyprowadza z Europy, coś się w najbardziej totalnych totalniakach niepostrzeżenie zmieniło. Dwa lata, rok temu, chyba nawet jeszcze przed kilkoma miesiącami wierzyli, że są większością. Na PiS głosowało tylko 18 procent uprawnionych do głosowania obywateli – co interpretowali jako znak, że pozostałe 82 procent jest tej władzy przeciwne. No, w każdym razie na Bronisława Komorowskiego głosowało 8 milionów, a na PO, Nowoczesną, SLD i PSL razem wzięte niemal tyle samo. Wystarczy rzucić hasło, że wolność zagrożona i zebrać odpowiednio silną grupę autorytetów, a te osiem milionów wyjdzie na ulice i zmiecie. Wystarczy, żeby opozycja się „zjednoczyła”, a odsunie PiS od władzy bez trudu.

Ta właśnie wiara totalniaków opuściła. Teraz jako swego wroga wskazują już otwarcie „większość”. Demokracja umarła, zastąpiła ją „dyktatura większości”. Czy nawet „tyrania większości”. Odłóżmy na bok, że demokracja to właśnie są rządy większości, a nie, jak się wydaje totalniakom, światłych elit, reglamentujących prawo do udziału w życiu publicznym. Poprzestańmy na odnotowaniu, że przekonanie, iż są reprezentantami większości, ustąpiło u wrogów PiS miejsca w pełni już rozwiniętej mentalności oblężonej twierdzy.

Niestety, ta mentalność i „bóle duszne” z niej wynikłe skłaniają do przyznania sobie statusu wyjątkowego, zwolnienia się z reguł przyzwoitości – a z czasem, z wszelkich reguł. I to widać, na razie w słowach. Ciągłe powtarzanie, że „muszą polecieć kamienie” czy koktajle mołotowa, że „musi się polać krew”, że w końcu się poleje, oby tylko była to krew pisowska, że „pokojowych protestów PiS się nie boi”, nie jest, jak usiłują to upozorować sami powtarzający, żadną przestrogą czy obawą, tylko pieszczonym w myślach marzeniem; analogicznie jak przytaczane wyżej zapowiedzi przyszłej zemsty, czystek i innych kar dla „pisowców”.

Nikt chyba nie posunął się we frustracji i szaleństwie bardziej niż prof. Marcin Król, który w TVN-24 (można to łatwo znaleźć na ich stronie) zupełnie już otwarcie sformułował narrację, że przeciwko „tyranii większości” mniejszość, posiadająca słuszność, ma prawo i wręcz musi użyć przemocy. Bo inaczej nie wygra. Żadne tam głosowania, żadna demokracja – oni też używają siły, takie po prostu przyszły czasy. Kiedy słuchałem, jak chory z nienawiści i braku sukcesów stary dement rozgrzesza w ten sposób swym pseudointelektualnym bełkotem z góry przyszłych „farmazonów”, którym nielegalnie w domu przechowywanej broni jeszcze nie odebrano, przypomniała mi się stara książka o lewackim terrorze w zachodniej Europie nieżyjącej już Claire Sterling. Konretnie, opisywani przez nią „mordercy z uniwersytetów” – lewicowi profesorowie, którzy w mediach i na salonach publicznie rozgrzeszali zbrodnie RAF czy „Czerwonych Brygad” wykładając ex cathedra, że, niestety, ale „kapitalizm to pułapka” i można się wzdragać przed rozlewem krwi, ale sprawa, w imię której przelewają ją obrońcy ludu, jest sprawą szlachetną. Na poziomie intelektualnego przyzwolenia nie ma tu różnicy. Demokratycznie i według zasad państwa prawa z PiS się nie da wygrać, a przecież trzeba, bo „to, co oni wyrabiają”, więc… Choinka choinką, ale gdyby ktoś zechciał wreszcie użyć bombki, to profesor Król i cały areopag podobnych mu frustratów zrozumie to i da swoje świeckie błogosławieństwo,tak samo, jak wyniosło na świeckie ołtarze antypisowskiego samobójcę.

Oczywiście, ratuje nas arcypolskie „e, nie będzie tak źle”. Na razie jest tylko śmiesznie. Panie leżące pod Sejmem i walące nogami w policyjne barierki, „stypendium” dla Mateusza Kijowskiego, „trójząb” Kasprzak, Wałęsa z Frasyniukiem i korowody „męczenników” a la pani Suchanow… Ale przecież od groteski do tragedii tylko o włos. I są ludzie, którzy na tę tragedią czekają, i którym na myśl, że sprawy w Polsce wydają się iść jak najlepiej, staje w poprzek w gardle świąteczny śledź (jeśli w ogóle święta obchodzą, bo jest po tamtej stronie moda na deklarowanie, że to całe obżarstwo, choinka i męczenie karpi to ohyda, nuda i ciemnota).

Nic im życzyć dobrego nie można, bo właśnie dobrego oni nie chcą; a z kolei, tego, co by chcieli, nie można życzyć Polsce i pozostałym jej mieszkańcom. Nie trzeba zresztą – stąd w pierwszym zdaniu użyłem określenia „naiwny stereotyp”. Dobrze życzyć trzeba, jak uczy Pismo, ludziom „dobrej woli”. Tym, którzy pielęgnują w sobie wolę złą, życzyć trzeba opamiętania, nawrócenia, oświecenia – czyli tego właśnie, czego oni sami sobie nie życzą. I to są dla nich jedyne dobre życzenia.

Czytaj także