Zakaz handlu to czysta polityka
  • Łukasz WarzechaAutor:Łukasz Warzecha

Zakaz handlu to czysta polityka

Dodano: 
Zdjęcie ilustracyjne
Zdjęcie ilustracyjne Źródło: PAP / Wojciech Pacewicz
O zakazie niedzielnego handlu napisano już chyba wszystko.

Sam zebrałem swoje argumenty w kilku tekstach. Jeden z nich, napisany we wrześniu 2017 roku, można przeczytać tutaj, do czego zachęcam. Nic się w tej sprawie nie zmieniło od tamtego czasu – zwolennicy zakazu nie są w stanie zbić przedstawionych przeze mnie wówczas argumentów.

To, co dzieje się dziś, w pierwszą niedzielę obowiązywania zakazu, w mediach społecznościowych, nie nastraja optymistycznie. Opozycja, jak to opozycja – choć dostała właśnie pierwszą w czasach rządów PiS szansę na zajęcie się tematem naprawdę istotnym dla większej grupy ludzi, już zdążyła go niemal przegrzać. To pierwsza taka szansa, ponieważ dotąd PiS nie zrobiło niczego, co miałoby tak znaczny wpływ na życie tak dużej liczby obywateli. Nawet fatalne cofnięcie reformy emerytalnej Tuska (też zresztą zrobionej na rympał) nie oddziałuje tak bezpośrednio, przynajmniej na razie.

Z drugiej strony – ze strony zwolenników zakazu – płynie potok kpin, pozbawionych choćby śladu refleksji. A do tego poruszające opisy parków pełnych zachwyconych rodzin, kasjerek, w sobotę płaczących ze szczęścia i inne dyrdymały w stylu „Trybuny Ludu” z głębokiego Peerelu.

Warto zatem sprawy uporządkować.

Kwestia pierwsza: wprowadzenie zakazu handlu jest spłaceniem przez PiS politycznego długu „Solidarności” i jej obecnym władzom. Niezwykłym przypadkiem akurat w listopadzie ubiegłego roku zaczął się wewnątrz związku cykl wyborczy, który zakończy się w październiku wyborem nowych władz centralnych. I zapewne nie ma to najmniejszego związku z naciskiem na rząd i partię, aby zakaz w końcu uchwalić.

W każdym razie jedno trzeba zrozumieć: motywacja wprowadzenia regulacji była czysto polityczna, nie w sensie polityki jako zarządzania państwem, ale w tym najgorszym – w sensie politycznego targu i kombinacji. Wszystko inne – próby konstruowania ekonomicznych czy społecznych uzasadnień – było wobec tej pierwotnej przyczyny wtórne. Dlatego też trudno uznać, żeby uwzględniono wszystkie argumenty w debacie. Powszechnie za to szermowano hasłami w rodzaju „W całej Europie…”, podczas gdy całkowity zakaz niedzielnego handlu ma jedynie pięć krajów UE.

Kwestia druga: jeśli dzisiaj zwolennicy zakazu twierdzą, że „ludzie się przyzwyczają” (co oczywiście nie jest żadnym argumentem – ludzie są w stanie przywyknąć do najcięższych nawet głupot, co nie znaczy, że należy je wprowadzać), to zapominają, że obecny stan nie jest docelowy. W wyborczym roku 2019 pracująca ma pozostać tylko jedna niedziela, a w 2020 roku zakaz ma być całkowity. Możliwe też – w zależności od tego, jak rozwinie się sytuacja – że rządzący socjaliści – jak to socjaliści – będą się starali uszczelniać dziurawe jak sito prawo, co zaowocuje klasyczną dla socjalizmu rywalizacją: przedsiębiorcy będą szukali nowych luk, a rząd będzie się starał te luki łatać, pozostając oczywiście wciąż w tyle. Jest też oczywiście możliwe, że sprzeciw wobec tego rozwiązania będzie tak duży, a straty staną się tak wymierne, że rząd albo postanowi pozostawić sprawy na obecnym etapie (dwie niepracujące niedziele w miesiącu), albo wycofa się całkowicie, albo – co być może byłoby najlepszym rozwiązaniem – poszuka autentycznie kompromisowych, alternatywnych wariantów (o tym nieco dalej).

Kwestia trzecia: odkładając na bok propagandę o uciemiężonych pracownikach marketów, warto postarać się spokojnie ocenić, komu zakaz może się podobać, a komu nie. Pamiętając przy tym, że koniunktura gospodarcza nie jest dana na zawsze i to, co dziś może mieć mały wpływ na rynek pracy, w gorszej sytuacji może się stać naprawdę groźne.

Kto zatem może być zadowolony? Przede wszystkim ci pracownicy dużych sklepów, którym praca w niedziele nie odpowiadała, a którzy uważają, że jedynym skutkiem zakazu będzie to, że ten dzień w tygodniu będą mieć zawsze wolny. Zapominają jednak, że bilans sklepów, w których pracują, będzie się zmieniał wraz z zaostrzaniem zakazu, a więc przyjdą kolejne zwolnienia. Można też spokojnie założyć, że w miarę jak będzie postępować automatyzacja, sieci handlowe zaczną wprowadzać rozwiązania całkowicie autonomiczne, umożliwiające zakupy bez udziału sprzedawców, wywierając zarazem na rząd nacisk, żeby uwzględnił to w przepisach. Zakaz handlu jest dodatkowym bodźcem, stymulującym takie rozwiązania. Finał może być zatem taki, że nastąpi poważna redukcja zatrudnienia w handlu i automatyzacja sprzedaży, co wytrąci argument o dobru pracowników z ręki zwolennikom zakazu.

Druga grupa to twardy elektorat PiS, który z zasady jest zachwycony każdym ruchem partii rządzącej. W bilansie poparcia nie jest on jednak istotny, bo ci wyborcy i tak zawsze na PiS zagłosują.

Jest zapewne jakaś grupa obojętnych, którzy podporządkują się każdemu ograniczeniu, narzucanemu przez każdą władzę – bo widocznie „tak trzeba”.

Kto będzie (i jest) przeciw?

Po pierwsze – twardzi przeciwnicy PiS, ale tu sytuacja jest podobna jak w przypadku twardych zwolenników – nic się nie zmienia. To ludzie, którzy i tak głosowaliby zawsze przeciwko partii Kaczyńskiego, z zakazem handlu czy bez.

Po drugie – i to grupa relatywnie największa, jak sądzę – ludzie, dla których niedzielna wizyta w centrum handlowym czy dużym sklepie stała się rytuałem, sposobem spędzania wspólnego czasu, do którego są bardzo przywiązani. To czynnik, którego zwolennicy zakazu w ogóle nie uwzględnili. Z jakichś tajemniczych powodów powtarzali wciąż bajki o wspólnych wyjściach do kina czy filharmonii (bardzie realne w małych miejscowościach), nie rozumiejąc, że wbrew ich ułudom spędzenie czasu w rodziną w centrum handlowym (zwłaszcza w polskim klimacie, przez pół roku niezachęcającym do spacerów na dworze) jest względnie nowym, ale w pełni uprawnionym sposobem rodzinnej integracji.

Nie jest tak, że ci ludzie oburzają się na każde ograniczenie wolności. Polacy – o czym z największą przykrością piszę od lat – wbrew powtarzanym co jakiś czas mantrom stracili niemal całkowicie wrażliwość na kwestie osobistej wolności. Przeciwnie – lubią, gdy państwo decyduje za nich i nie rozumieją, że ograniczanie wolności odbywa się na zasadzie odcinania plasterków salami. Nie będą się przeciwko temu buntować, dopóki nie uderzy to bezpośrednio w jakieś ich upodobanie, nawyk, coś, co szczególnie lubią. Tak jest w tym wypadku i to może wywołać zdecydowany sprzeciw. Szczególnie w obliczu argumentacji, w aroganckim tonie oceniającej, co jest lepszym i pożądanym, a co gorszym i niepożądanym sposobem spędzania czasu.

Po trzecie – tracą ludzie, którzy z własnej woli pracowali w niedziele, a teraz robić tego nie będą mogli. Te grupy były w wywodach solidarnościowych bonzów i polityków PiS skrzętnie pomijane. To między innymi studenci, którzy mogli zarabiać jedynie w weekendy. Teraz większość z nich straci zajęcie, bo przy obcięciu jednego dnia wystarczy stała obsada sklepu. Mniej też będzie weekendowych akcji promocyjnych. To również pracownicy, którzy rodzin nie mają, a zamiast niedzieli woleli odbierać wolny dzień w tygodniu. To ci, którzy rodziny mają, ale woleli elastyczność: wolny dzień w tygodniu zamiast niedzieli umożliwiał na przykład załatwienie spraw w urzędach czy zabranie dziecka na dodatkowe zajęcia. To także właściciele małych sklepów. Oni, jak wiadomo, mogą swoje sklepy otworzyć, o ile sami staną za ladą. To zresztą jedna z wewnętrznych sprzeczności ustawy: jeśli małe sklepy miałyby na niej skorzystać (co nie jest pewne, ale o tym dalej), muszą być otwarte właśnie w niedzielę, czyli ów mityczny „dzień z rodziną” właścicielom mniejszych sklepów już nie przysługuje, chyba że zrezygnują z korzyści, jaką teoretycznie ustawa ma im dawać. Małym sklepom zabrano prawo do handlowania w niedzielę za pomocą pracowników, choćby czasowych.

Po czwarte – zirytowani będą ci, którzy widzą, że z politycznych powodów zakaz objął jedną grupę pracowników jednej branży, ale już nie ich. Te polityczne powody są proste: liczebność Sekcji Krajowej Pracowników Handlu NSZZ „Solidarność”, kierowanej przez Alfreda Bujarę, oraz słaba lub żadna obecność „Solidarności” w innych branżach. Liderzy związku zawodowego po prostu zapewniają sobie głosy w wyborach władz związku i tyle.

Kolejna kwestia to ekonomiczne skutki regulacji. Tu nie ma jasności. Głośny kilkanaście miesięcy temu raport PwC wskazywał na możliwy znaczący spadek sprzedaży (ok. miliarda euro rocznie) przy obecnym systemie. Tendencja na Zachodzie – wbrew twierdzeniom zwolenników zakazu – jest odwrotna. Przypadek węgierski jest szeroko znany – tam na zakazie skorzystały sklepy, ale wcale nie mniejsze, lecz te największe. Paradoksalnie, do zniesienia zakazu przyczynił się w dużej mierze nacisk właścicieli mniejszych sklepów, które miały zyskać, a zaczęły potężnie tracić. Z zakazu zrezygnowała też Malta. W sumie całkowity zakaz handlu w UE obowiązuje w mniej niż jednej piątej krajów, a jego zasadność jest podważana również w Niemczech, przywoływanych przez rodzimych zwolenników zakazu jako godny naśladowania przykład (dlaczego Niemcy miałyby być przykładem – nie wiadomo). Tam z kolei bardzo zyskał handel internetowy kosztem sklepów realnych i zdaje się, że podobnie może być w Polsce. Zakup towarów w sieci z natychmiastową dostawą w niedzielę jest przecież możliwy.

W Polsce, poza opisanymi wyżej przypadkami pokrzywdzonych przez zakaz grup, efekt może być podobny jak na Węgrzech: mniejsze sklepy wcale nie muszą zyskać, przeciwnie – mogą zacząć tracić. Jest pewne, że duże sieci postawią na agresywne promocje i długie godziny pracy w soboty. To z kolei zachęci klientów do robienia większych zakupów na zapas i jeszcze skuteczniej odciągnie od małych sklepów niż dotąd. Zresztą ustawowe wspieranie drobnego handlu kosztem klientów – bo przecież z zasady ceny są tam wyższe – jest chybionym pomysłem.

Wprowadzona przez PiS regulacja, wbrew twierdzeniom polityków tej partii, nie jest żadnym kompromisem, bo jedynie rozkłada w czasie najbardziej radykalną wersję zakazu. Zarazem jednak pozostawia wiele furtek, co pośrednio świadczy po pierwsze o hipokryzji autorów ustawy (preferencje dla jednego rodzaju pracowników) i, po drugie, o świadomości, że mamy do czynienia z regulacją groźną dla gospodarki. Gdyby nie chodziło tu o spłatę politycznego długu wobec „Solidarności”, ale o zapewnienie pracownikom wolnego w niedzielę przy pozostawieniu im swobody decyzji i bez nadmiernej interwencji w rynek, sięgnięto by po inne rozwiązania. Wymóg podwyższenia stawek za pracę w niedziele oraz prawo do dwóch wolnych niedziel w miesiącu, zgodnie z wyborem pracownika, był ciekawą propozycją. Niestety, nie wzbudziła ona zainteresowania rządzących. „Solidarność” nie chciała kompromisu, bo nie byłby on argumentem w wyścigu wyborczym wewnątrz związku. Rządzący z kolei, jak się zdaje, kierowali się podobną logiką jak w przypadku 500 Plus, które przecież można było wdrożyć na zasadzie odpisów podatkowych, ale wtedy nie byłoby programem spektakularnym. Oto skoro nie udało się wprowadzić podatku od złych, wrażych, zagranicznych sieci handlowych, to trzeba było twardemu elektoratowi dać jakiś ersatz, choćby w postaci zakazu handlu. Nie trzeba długo szukać, by zorientować się, że wiele osób odczytuje go, zgodnie z nieodmienną sanacyjno-gomułkowską narracją władzy, jako cios w złych, zagranicznych krwiopijców i czerpie z niego mściwą satysfakcję.

Pozostaje nadzieja, że rzeczywistość wymusi na PiS modyfikację przyjętej regulacji, choćby w stronę rozwiązania pragmatycznego, które będzie rozwiązywać problem, a nie pełnić rolę plakatu wyborczego władz „Solidarności”.

Źródło: DoRzeczy.pl
Czytaj także