Gnijące Wielkie Jabłko
I tak Nowy Jork stał się moim „miastem drugim”. Pojechałem tam za chlebem, kiedy po zakończeniu mojej przygody z podziemną Solidarnością zaraz po Okrągłym Stole musiałem udać się za pracą w świat. Miałem dwójkę dzieci, żonę i zero szans na mieszkanie. A więc rzuciło mnie do Nowego Jorku.
To dziwne miasto, nie ma takiego w USA. Łatwo je odróżnić, w przeciwieństwie do innych, no może jeszcze Boston ma jakiś charakter, inny niż powielane standardy wierzowcowych midtowns w każdym amerykańskim mieście. Mnie się podobało pomieszanie starego z nowym (dla nich stare to już początek XX wieku) i wielokulturowość pomieszczonych na kupie imigranckich dzielnic z odtworzeniem „małych ojczyzn” hen za morzami. Można tu było zobaczyć małe Rosje, Chiny, Włochy, czy w końcu małą Polskę na Greepoint’cie.
Odwiedzałem Wielkie Jabłko jeszcze kilka razy od tamtej pory i Nowy Jork stał jak zawsze. Miał się coraz lepiej. Po demokratycznych niepowodzeniach miał Nowy Jork okres szczęścia do konserwatywnych prezydentów swego lokalnego samorządu. A trzeba wiedzieć, że taki samorząd to może o wiele więcej niż w Polsce: ma swoją policję mu podległą, więc determinacja burmistrza ma bezpośrednie odzwierciedlenie w stanie bezpieczeństwa amerykańskiego miasta. A to był zawsze problem Nowego Jorku, który stał się mekką wszelkich „niebieskich ptaków”, ściągających z całego świata, by znaleźć swoją życiową szansę. Czasami na karierę przestępcy. Jeśli dodać do tego wielokulturowość i rozpiętości społeczno-majątkowe mieszkańców to mamy gotową bombę przestępczości. I ciąg miejskich włodzarzy, przede wszystkim Giuliani, z jego programem „zero tolerancji”, później zaś Bloomberg, choć obyczajowy „republikanin tylko z nazwy” sprawili, że Nowy Jork stał się miastem bezpieczniejszym. Do tej pory była to wymiana: w zamian za życie w najbardziej odjazdowym i różnorodnym mieście płaciłeś ryzykiem mniejszego bezpieczeństwa. Od tej pory nie było to coś za coś i w Nowym Jorku zaczęło przybywać prawdziwych biznesów (bo do tej pory prestiżowy adres miał każdy aspirujący, ale firmy działały gdzie indziej).
Teraz kowid przeorał wszystko. Miasto pustoszeje. Biznesy wygnały zamieszki uliczne na tle rasowym, wysokie podatki miejskie i wzrost i tak już kosmicznych stawek czynszu. Nie tylko firmy, ale i nowojorczycy opuszczają miasto, przenosząc się co najmniej na przedmieścia, jeśli już nie gdzie indziej. Z powodu kowida zatraciły się wszystkie dotychczasowe atrakcje miasta: turystyka, koncerty, wystawy, wydarzenia, które stanowiły rozkręcającą się do góry spiralę eventowej podaży i turystycznego popytu. Nowy Jork był zawsze tyglem amerykańskiej kultury, nadawał trendy nie tylko na kontynencie, ale i w całym świecie.
Doszły do tego jeszcze kłopoty biznesowe. Zdalna praca wykazała, że trzymanie pracowników w wielopiętrowych wieżowcach po czynszach godnych światowej metropolii stały się ekstrawaganckim zbytkiem. Po co więc wydawać kasę na biura, po co pracownicy mają dokonywać wyboru pomiędzy wielogodzinnymi dojazdami na Manhattan a wynajęciem tam mieszkankach po paskarskich cenach, jak to można załatwić taniej i wygodniej dla wszystkich?
Miastu grozi upadek i nie jest to tylko figura retoryczna. Przykład Detroit jest tu bardzo miarodajny. To możliwe. Kiedy padł tam przemysł samochodowy, na którym stało miasto, to poszło na bezrobocie ponad ¼ mieszkańców, ludność spadła z 1,8 mln do 700 tysięcy, pozostawiając ponad 70 tysięcy opuszczonych domów. Nowemu Jorkowi grozi podobna hekatomba, tyle, że na wielokroć większą, nowojorską skalę.
No i jeszcze jeden aspekt – polityczny. Przypomnę po raz któryś jak wygląda ustrój USA. Jest to konfederacja stanów, to znaczy ich unia z dużą samodzielnością jej składników. I tak „szefem” stanu jest wybierany przez jego mieszkańców gubernator, to samo z włodarzem miasta. Stany i miasta mają swoje podatki, czyli przychody niezależne od Waszyngtonu, mają swoje niezależne służby, nawet na wezwanie do jakiegoś miejsca federalnej Gwardii Narodowej potrzebna jest zgoda właściwego gubernatora. Prezydent USA – pan świata – jest malutki w stosunku do władz stanowych. To samo w miastach. Wygląda to fajnie, takie wzajemnie uzupełniająca się władza, wybrana na danym poziomie przez danego suwerena. Pod warunkiem, że ten federalny układ nie służy do jego… destrukcji.
Jesteśmy bowiem świadkami walki demokratycznych gubernatorów i prezydentów miast z republikańskim prezydentem. I ci pierwsi mają wiele narzędzi do robienia Trumpowi pod górkę. A to rozwiążą miejską policję, a to nie zgodzą się na wprowadzenie Gwardii Narodowej by powstrzymać uliczne zamieszki, a to zrobią wirusowy lockdown dla swojego stanu, który wykańcza lokalną gospodarkę i wyprowadza zbuntowanych ludzi na manifestacje przeciwko… Trumpowi. I taki Trump łapie już tylko spadające talerze, zamiast mieć czas i sposobność na zarządzanie mocarstwem w kryzysie.
Pokazuje ten trend ciekawa lista amerykańskich miast z największymi zadymami. We wszystkich przypadkach są zarządzane przez demokratów. To tacy amerykańscy Trzaskowscy, dla których przewodzenie miastu jest trampoliną do kariery, miasta nie lubią, interesują się tylko programami społecznymi, nie na przykład infrastrukturą. Taki jest też prezydent Nowego Jorku, bez pomysłu na miasto, za to z grupowym pomysłem demokratów, jak za pomocą dostępnych ustrojowo narzędzi wywoływać kryzys, który ma uderzyć w reelekcję znienawidzonego Trumpa. Nawet za cenę upadku miasta.
Moje „drugie miasto” się zapada. Może to najbardziej spektakularny dowód na przemijanie chwały tego świata. Nie zmógł Nowego Jorku kryzys lat 70-tych, ataki terrorystyczne, kryzys na giełdzie. Zmiotła go mikronowa drobinka, odwrotnie proporcjonalna do gigantycznego strachu jaki wywołała wśród spanikowanej ludzkości. Widocznie iskra padła na gotowe prochy. Pewnie na to długo pracowaliśmy, czyli zasłużyliśmy na to.
Ale Nowego Jorku będzie i tak szkoda. Szczególnie jesienią, kiedy brodzi się wśród pożółkłych liści na bulwarach Hudson River, trzymając w kieszeni bilet na wieczorny spektakl na off-Broadway. Jeśli chcecie zobaczyć, jak może to wyglądać w przybliżeniu – odsyłam do filmu „I am Legend”, od którego obrazu właściwie zacząłem swój „Dziennik”. Tylko dla porządku przypominam, że był to film o zagładzie świata spowodowanej powszechnym zastosowaniem śmiertelnej w skutkach szczepionki, która miała uratować ludzkość przed pandemią.
Wszystkie wpisy na blogu „Dziennik zarazy”.