Po co jest chrześcijaństwo?
"Wprost z synagogi udał się z Jakubem i Janem do domu Szymona i Andrzeja. A teściowa Szymona leżała w gorączce. Zaraz powiedzieli Mu o niej. On podszedł, wziął teściową za rękę i podniósł. Wtedy gorączka ustąpiła, a ona usługiwała im. (Mk 1,29–31)"
Gdybyśmy odczytywali ten fragment poza kontekstem Ewangelii, to można by uznać, że totaki cud niecud. Co w tym dziwnego, że ktoś miał gorączkę, a teraz jej nie ma? Takie banalne wydarzenie znalazło się w Piśmie Świętym? Nie ma w tym nic spektakularnego, jak na przykład podczas wskrzeszenia Łazarza, przywrócenia do życia córki Jaira, rozmnożenia chleba dla kilku tysięcy ludzi czy odzyskania przez kogoś wzroku. Zwykła gorączka. Wiemy, że takie dolegliwości należy odleżeć w łóżku, zażywając aspirynę. Czy do tego potrzebna jest interwencja Pana Jezusa? Jak mówią bibliści, by zrozumieć cuda Pana Jezusa, trzeba je czytać od końca, najpierw analizując ich skutki, a dopiero potem przyczyny. Wtedy wyraźniej zobaczymy, co było rzeczywistym problemem człowieka i zostało uzdrowione.
Subtelny egoizm
Kiedy więc słyszymy o kimś, kto przejrzał, to wiemy, że wcześniej był niewidomy. Albo kiedy słyszymy o kimś, kto stanął na nogach, to wiemy, że wcześniej miał problemy z chodzeniem. Idąc tym tokiem rozumowania, zapytajmy, jaki problem miała teściowa Piotra, bohaterka tej Ewangelii? W ostatnim zdaniu tego fragmentu słyszymy, że po dotknięciu Jezusa wstała i usługiwała przybyłym gościom, a gorączka ją opuściła. Zastanówmy się, co jest przeciwieństwem usługiwania, bo to pokaże, w czym tkwił jej problem. Przeciwieństwem usługiwania jest nieusługiwanie, brak troski, nieumiejętność zauważenia czyichś potrzeb. Być może uprawnione byłoby więc stwierdzenie, że problemem teściowej Piotra był egoizm. Dzięki dotknięciu Jezusa została z niego uzdrowiona i w efekcie zaczęła zauważać czyjeś potrzeby. I nie chodzi w tym miejscu o zachowanie, które kojarzymy z bohaterem "Opowieści wigilijnej"– dusigroszem i skąpcem. My aż tacy nie jesteśmy. W naszym egoistycznym podejściu do ludzi i świata jesteśmy bardziej subtelni i na tym polega nasza choroba.
Byłem kiedyś świadkiem takiej scenki. Jeden z naszych braci mówił podczas obiadu, że w zakonie niczego nie potrzebuje, bo wszystko tu ma i ogólnie jest bardzo zadowolony. Ale kiedy wieczorem były w telewizji Wiadomości, a pilot do telewizora nie chciał działać, to ten sam brat wywołał z tego powodu gigantyczną aferę. Wezwani zostali przeor, ekonom, inni bracia, którzy na gwałt mieli znaleźć powód niedziałania pilota. Program leci, minuty biegną, informacje uciekają. Drobna sytuacja na pograniczu banału, która pozbawia nas tego, co tak bardzo lubimy – Wiadomości, meczu Ligi Mistrzów czy odcinka ulubionego serialu. Wstawcie w to miejsce dowolne wasze przyzwyczajenie, które z powodu niezależnych od nikogo okoliczności nagle zostaje wam odebrane. W takich chwilach wychodzi z nas wredny dzieciak, który choć już ma trochę lat, to tupie zapamiętale nogą i mówi: Teraz, już, muszę, moje, a jak nie ma, to koniec, pójdę sobie i będziecie płakać. To jest coś, przepraszam wszystkich panów, co się nazywa męską grypą. Wiadomo, jesteśmy z natury histeryczni i byle dolegliwość, która nas dotyka, zwłaszcza w porze jesienno-zimowej, i skutkuje temperaturą 37,1 stopni Celsjusza, to już jest koniec świata – wołajcie karetkę, będę umierał.
Egoizm dobrze ubrany
O tym jest ta Ewangelia – dobrze ubrany egoizm to nasz problem. Z takiego przeżywania siebie i świata uzdrowiona zostaje teściowa Piotra. Niektórzy komentatorzy tej sceny mówią, że to największy demon, który może dotykać człowieka. Ale to jeszcze nie wszystko. Z tej sceny płyną dwa wnioski dla naszego życia. Po pierwsze, okazuje się, że nie zawsze naszym realnym problemem jest to, co widać. Tak jak w tym wypadku. Gorączka to tylko objaw czegoś innego. Ktoś ma na przykład problem z tym, że jest agresywny i złośliwy. Pomijając cechy charakteru i zwykłą ludzką popędliwość, warto czasem pomyśleć, czy za takim zachowaniem nie stoi przypadkiem pragnienie podporządkowania sobie świata i zorganizowania go według swojego scenariusza. A ponieważ nie jest to możliwe, rodzi się w nas ogromna złość i wściekłość. Bo każdy z nas ma najlepszy pomysł na innych i gdyby tylko nam pozwolono, to byśmy wszystko świetnie poukładali.
Inny przykład: ktoś ma ogromne problemy z seksualnością i spowiada się z nich notorycznie. To może warto, żeby się zastanowił, jak wyglądają jego relacje. Wiadomo, że grzechów należy unikać i nie narażać się na pokusy, ale w takich sytuacjach dobrze jest przeanalizować swoje zaufanie do ludzi. Bo często nam się wydaje, że objawy są najważniejsze i poświęcamy im mnóstwo czasu, a one tylko sygnalizują nasz rzeczywisty problem. Zdarza się nam mówić do Pana Boga, żeby nam coś zabrał, a jak się to stanie, to będziemy najszczęśliwsi na świecie. A On mówi, że chce nam dać znacznie więcej. Taki właśnie Pan Jezus objawia się w tej scenie. Widzi ludzkie serce, duszę i życie w całości. My natomiast skupiamy się na jednym, najbardziej dla nas uciążliwym doświadczeniu, co często skutkuje duchowym zgarbieniem. W efekcie postrzegamy świat przez dziurkę od klucza, nie widząc możliwości otworzenia całych drzwi. Drugi wniosek z tej sceny jest taki, że nader często wznosimy do Pana Boga prośby o uzdrowienie i wydaje się nam, że mimo naszych wysiłków nie dostajemy tego, o co prosimy. Zastanawiamy się więc, co robimy nie tak. A może Pan Jezus pyta nas, co my z tym uzdrowieniem zrobimy? Co się stanie wtedy, kiedy już nie będzie tego, co nas niszczy? Nie mówię, że we wszystkich przypadkach tak jest, ale warto to pytanie usłyszeć, ponieważ łaska uzdrowienia nie jest tylko na nasz wyłączny użytek. Chrześcijaństwo to nie jest supermarket, do którego przychodzimy i mówimy: Panie Boże, bardzo bym chciał mieć taką cierpliwość jak Matka Teresa albo tak się modlić jak św. Ignacy Loyola. Dobrze, że masz pragnienia, ale co zrobisz, kiedy już otrzymasz to, o co prosisz? Bo jeśli nie przekażesz tego daru dalej, to wpadniesz w duchową pychę, zadowolony, że Bóg twoje pragnienia zaspokaja. Tu się objawia sens ostatniego zdania tego fragmentu traktującego o usługiwaniu. O tym jest chrześcijaństwo. O miłości w praktyce. Kiedy słyszymy takie hasła, to odłóżmy na bok, wbrew narzucającym się skojarzeniom, myślenie o rzeczach wielkich. Miłość przejawia się w codziennych gestach. Nikt nam, jak na razie, nie każe oddawać życia za wiarę, dzielić się ostatnią kromką chleba czy przekazywać ostatnią parę butów. Chodzi o prostotę codzienności.
Chrystus definiuje to zdaniem: "Kto z was poda kubek wody potrzebującemu, zaprawdę, powiadam wam, nie utraci swojej nagrody" (por. Mk 9,41). Kubek zwykłej wody. Czy może być coś prostszego? W książce "Bóg nie jest automatem do kawy"– rozmowie z księdzem Zbigniewem Czendlikiem, proboszczem pracującym na co dzień w Czechach, znajduje się opowiastka o tym, jaka jest różnica między piekłem a niebem. Otóż w piekle gotują doskonałą zupę, ale mają strasznie długie łyżki i w związku z tym trudno się nimi najeść. W niebie gotują równie doskonałą zupę i też mają długie łyżki, ale ktoś wpadł na pomysł, że jeden może karmić drugiego. Na tym polega różnica. Więc albo będziemy się zastanawiać, dlaczego nie możemy trafić łyżką do buzi, albo będziemy się karmić nawzajem. Chrześcijaństwo to nie jest tylko unikanie grzechu. Jest jeszcze drugi krok, czyli pytanie o to, co zrobiliśmy z łaską, ile nieba wprowadziliśmy w swoje życie. Na ile zaangażowaliśmy się w Kościół? Ile przetrawiliśmy słowa Bożego? Ilu widzieliśmy potrzebujących? Przypomnijcie sobie jedyny opis sądu ostatecznego, jaki mamy w Ewangelii. Jest to dwudziesty piąty rozdział Ewangelii św. Mateusza, mówiący o oddzieleniu owiec od kozłów na podstawie prostego schematu: "Kiedy widzieliśmy Cię głodnym, spragnionym, potrzebującym?" (por. Mt 25,31–46). Nikt nie będzie nas pytał o to, czy przeczytaliśmy wszystkie dzieła św. Tomasza albo czy chodziliśmy do dominikanów na rekolekcje, tylko o to, czy potrafi liśmy wykonywać proste gesty.
Przypominam o tym również w kontekście Ewangelii, w której Jezus mówi, że gdy duch opuści człowieka, to błąka się po miejscach pustynnych i nie wie, co ze sobą zrobić. Po czym wraca do domu, który zastał wyczyszczony, i sprasza jeszcze siedem innych złych duchów, przez co stan takiego człowieka staje się jeszcze gorszy (por. Łk 11,24–26). Co znaczą te słowa? One mówią o tym, że trzeba odciąć się od grzechu, ale w to oczyszczone miejsce trzeba coś wprowadzić. Życie duchowe nie znosi próżni. Wyznając grzechy, nie dziwmy się więc, że słyszymy od spowiednika pytanie o to, co dalej. Każda spowiedź kosztuje, jest naznaczona obawami, lękiem i przełamywaniem wstydu. To walka, którą toczymy. Ale potem musimy się zastanowić, co zrobimy po rozgrzeszeniu.
Dwa grosze
"Potem, siedząc naprzeciw skarbony, przypatrywał się, jak tłum wrzucał do niej drobne pieniądze. Wielu bogatych wrzucało wiele. Gdy przyszła pewna uboga wdowa, wrzuciła dwie drobne monety, czyli jeden kwadrans. Wtedy przywołał swoich uczniów i powiedział do nich: "Zapewniam was: Ta uboga wdowa wrzuciła więcej od wszystkich, którzy wrzucali do skarbony. Wszyscy bowiem wrzucali z tego, co im zbywało, a ona ze swego ubóstwa wrzuciła wszystko, co miała, całe swoje utrzymanie". (Mk 12,41–44)"
Kiedy czytamy różne fragmenty Ewangelii, często widać, że opisują one bardzo proste gesty, poprzez które ludzie doświadczają działania Boga. Słyszeliśmy o Bartymeuszu, kobiecie cierpiącej na krwotok, o teściowej Piotra. Przykłady można mnożyć. To dowód na to, że życie wiary sprowadza się do tego, żeby odkryć i zrozumieć tę metodę objawiania się Boga.
To, co jest pomocne w budowaniu własnej wiary, sprowadza się do środków dostępnych dla wszystkich, bez względu na stopień zaawansowania duchowego: sakramentu Eucharystii, sakramentu spowiedzi, "Ojcze nasz", "Zdrowaś, Maryjo", różańca, koronki do Bożego Miłosierdzia.I tyle. Powiemy, że wszystko to znamy.To prawda, ale nasz kłopot polega na tym, że niewierzymy w siłę prostych środków i szaleniewiarę komplikujemy.
Pan Bóg jest Bogiem bliskim. Posługuje się tym, co proste. I choć z pewnością są tacy, którzy w swoim doświadczeniu muszą odbyć jakąś trudną pokutę, przejść drogę bardziej skomplikowaną, to dla większości z nas Bóg jest dostępny przez zwyczajne rzeczy. Naszym największym przeciwnikiem jest pycha, która podpowiada, że to nie może być prawda. Gdyby ktoś powiedział, że wszyscy będziemy uzdrowieni, ale dopiero wtedy, kiedy pieszo pójdziemy do Santiago de Compostela albo na kolanach na Jasną Górę, lub gdy przeczytamy Pismo Święte po grecku i aramejsku, to wiadomo, że to byłoby coś. Na wysokim, trudnym, ale wartym zachodu poziomie. Nic bardziej mylnego. Dwa grosze, o których są te rozważania, to nawiązanie do powyższej Ewangelii, w której Pan Jezus, siedząc w świątyni jerozolimskiej, patrzy na ludzi wrzucających pieniądze do skarbony. Widzi, że wszyscy wrzucają z tego, co im zbywa, tacy są hojni. A na końcu przychodzi wdowa, symbol wielkiej biedy w Piśmie Świętym, człowiek, który nie ma co wrzucić do skarbony. Jakieś nędzne dwa grosze. Żadna wartość. To wtedy było nic i teraz jest nic. Ale Jezus, widząc to, wstaje i mówi do apostołów: Patrzcie, ona dała najwięcej, bo podzieliła się swoim niedostatkiem. Dała tyle, ile mogła. I my mamy dawać ze swojego niedostatku, sięgać do duchowych kieszeni, w których znajdziemy niewiele więcej ponad dwa grosze. Brak sił, czasu, ochoty, adekwatnych słów. Z tego mamy dawać. Jak pokazuje ta scena, to właśnie takie gesty poruszają serce Boga. On widzi, ile nas coś kosztowało. Jeśli ktoś wraca do domu po dwunastu godzinach spędzonych w pracy i ma dość wszystkiego, a potrafi jeszcze zmówić dziesiątkę różańca, przy którym przysypia, to Bóg to widzi. Jeśli ktoś ma ciężko na studiach, w domu konflikt, a otwiera Pismo Święte i modli się jakimś psalmem, to Bóg to widzi. Bóg przez to jest bliski, że rozumie nasz niedostatek.
Nie zbudujemy wiary na cudowności
W chrześcijaństwie nie chodzi o cudowność. Na tym nie zbudujemy naszej wiary, bo w chwili, kiedy będzie się nam walić w życiu, zaczniemy pytać: Boże, gdzie jesteś? Ostatecznie chodzi o to, żeby nie stracić wiary, czyli świadomości obecności Boga w życiu. Być wolnym od myślenia, że skoro dzisiaj mam ochotę, to się pomodlę, a jutro to nie wiem, zastanowię się. Uniezależnić się od naszych stanów emocjonalnych i dawać tyle, ile potrafi my, ale dawać. Codziennie. Robić znak krzyża i wypowiadać o godzinie wpół do szóstej rano "Ojcze nasz". Co z tego, że zaspani. I modlić się, gdy się nie chce iść do pracy i na zajęcia. To jest chrześcijaństwo. Ono nie polega na tym, że nagle Bóg otworzy niebo i powie: Kocham cię, zobacz, jak jest cudownie. Bo jutro, jak będzie kiepsko, to będziemy pytać, dlaczego niebo się nie otwiera, skoro wczoraj się otwierało. Na zakończenie raz jeszcze historyjka z życia księdza Jana Twardowskiego – tyleż wielkiego, co i skromnego człowieka. Kiedy był znaną postacią, a w szkołach analizowano jego twórczość poetycką, zalecając, by „kochać ludzi, bo tak szybko odchodzą”, przyjechała do niego ekipa telewizyjna – rozstawili mikrofony, kamery i światła. Dziennikarz zasiadł przed księdzem Janem i pyta, jak wygląda życie niezwykłego poety. Jak powstają te głębokie i poruszające wiersze? Na co ksiądz Jan odpowiedział, że wstaje rano, spowiada, potem odprawia mszę, je śniadanie, trochę odpoczywa, następnie spowiada, je obiad, potem się na chwilę kładzie, po południu odprawia drugą mszę, ogląda "Wiadomości"i jak nie ma żadnego kryminału (bo lubił je oglądać), to kładzie się spać. Mina dziennikarza była bezcenna! Cały scenariusz się posypał. No bo o co tu dalej pytać? Prostota. Bez komplikacji. A jednocześnie dojrzałość wiary. Takie jest chrześcijaństwo, o Bogu bliskim w codzienności, takim jak gest wyciągnięcia ręki z dwoma groszami.
Fragment książki o. Romana Bieleckiego OP publikujemy dzięki uprzejmości Wydawnictwa W drodze.