Święte dzieci uratują świat
Być może zauważyli Państwo, że ostatnio mnożą się wiadomości o dzieciach i nastolatkach, zmarłych w opinii świętości. Prawdziwi święci, porywający otoczenie głęboką wiarą, prawdziwą niewinnością i niezachwianą ufnością, a jednocześnie do ostatnich chwil przeżywający swoje dziecięce czy nastoletnie życie "na pełnej petardzie". Zaledwie kilka tygodni temu beatyfikowany został piętnastoletni Carlo Acutis, zmarły czternaście lat temu. Świeżo minęła dziesiąta rocznica beatyfikacji Chiary Luce Badano, dziewiętnastolatki zmarłej w 1990 roku. Wiele osób zna postać Nennoliny, czyli Antonietty Meo, która przeżyła na tym świecie niecałe siedem lat, a do dziś inspiruje ludzi, cieszy się niegasnącym kultem i ogłoszenie jej błogosławioną jest kwestią czasu. Trzy lata temu kanonizowani zostali jedenasto- i dziesięcioletni Franciszek i Hiacynta Marto, wizjonerzy z Fatimy. To tylko kilka przykładów, bo wiem, że jest ich znacznie więcej, tylko chwilowo nie pamiętam więcej nazwisk.
Drugi wątek: ostatnio mnożą się również wypadki młodziutkich księży i zakonników, zmarłych w opinii świętości. Sama znałam jedną taką osobę, księdza Sławomira Grzelę zmarłego rok temu, naprawdę w opinii świętości zdaniem setek ludzi, którzy go znali. Dowodzą tego liczne świadectwa, które bez trudu można znaleźć w Internecie. Druga taka osoba: słynny ksiądz Michał Łos, który otrzymał święcenia za dyspensą i odprawił swoją mszę prymicyjną na łożu śmierci, i stał się znany całemu światu dzięki nagraniom w mediach społecznościowych. I znowu wiem, że takich księży jest znacznie więcej. Marnotrawienie przez Boga zasobów, które reprezentowali sobą ci kapłani, rzucanie kamieni na szaniec?
O śmierci świętych dzieci i młodziutkich księży, "którzy mogli tyle dobrego zrobić dla wiernych", słychać ostatnio tak często, że doszłam do wniosku, że to nie może być przypadek. Bóg chce nam coś w ten sposób powiedzieć. Z teologii duchowości wiadomo, że Bóg zawsze przysyła takich świętych, którzy są "odwrotnością" najbardziej rozpowszechnionych wad i występków danej epoki. Bo to, co sobą reprezentują, może spełnić rolę antidotum. Jakie są najbardziej rozpowszechnione grzechy naszej epoki? Wyuzdanie seksualne wszelkiego i najohydniejszego gatunku, kult przydatności, funkcjonalności i produktywności (także w Kościele!), używanie człowieka jako rzeczy, infantylizacja oraz spłycenie intelektualne i duchowe, kwestionowanie wszelkich zasad, norm i autorytetów, skrajny emocjonalizm połączony z deprecjacją logiki i racjonalizmu (także u katolików w odniesieniu do wiary), apoteoza egoizmu i indywidualizmu, uzależnienie od niebezpiecznych zachowań i środków psychoaktywnych, antyestetyzm i antyelitaryzm, bożek statystyki i wielkich mas ("produkcja się liczy, jednostka jest niczym", wbrew deklaracjom także w Kościele). Czyż przywołane na początku nazwiska nie symbolizują dokładnej odwrotności tego wszystkiego? Powtarzam, to nie może być przypadek.
Pięćset lat temu przeżywaliśmy, jako katolicy i Europejczycy, jak sądzę, dość podobny kryzys i jednym z jego symboli jest dla mnie trójka młodych świętych, właściwie nastolatków, z jednego zakonu, żyjących i zmarłych w niewielkich odległościach czasowych. Jednym z nich jest nasz rodak, świetnie nam znany, św. Stanisław Kostka. Drugim, równie dobrze znany św. Alojzy Gonzaga. Ale jest też trzeci, o którym w Polsce mało kto słyszał. Jest to Flamand Jan Berchmans, urodzony na terenie dzisiejszej Belgii – i dlatego ten tekst tutaj piszę. W wykształcenie i uformowanie całej trójki jezuici włożyli mnóstwo kosztów i wysiłku tylko po to, żeby ich uzdolniony narybek od razu 'bezproduktywnie" umarł.
Życie Berchmansa jest krótkie, więc podsumuję je w jednym akapicie, by zostało jeszcze trochę miejsca na jego własne słowa. Zostawię Państwa z nimi, bo nie chce mnie opuścić ta intuicja, że wyjścia z obecnego ciężkiego kryzysu Kościoła, katolicyzmu, christianitas, Polski, Europy musimy szukać w rozważaniu tego, co ci mali święci, kanonizowani lub jeszcze nie, chcą nam symbolicznie powiedzieć swoim życiem i zbyt wczesną śmiercią.
Jan Berchmans urodził się w Diest między Hasselt a Louvain w 1599 r. Był synem szewca i miał czworo młodszego rodzeństwa. Jego dzieciństwo było ciężko naznczone chorobą matki, z powodu której dzieci zostały oddane do obcych domów. Po pewnym czasie mały Jan mógł powrócić do siebie, ale tylko po to, by zająć się chorą matką; później zaś musiał pójść na służbę, by zarobić na swoje utrzymanie. Dzięki pomocy życzliwych osób zdołał jednak zdobyć pewne wykształcenie i wstąpił do jezuitów, co było jego wielkim pragnieniem. W zakonie ujawnił wspaniałe talenty intelektualne, ukończył z nagrodą studia i... zmarł po kilku dniach od triumfalnej końcowej dysputy/obrony. I to wszystko. Rozchorował się z wyczerpania nadmierną pracą, miał 22 lata, nie zdołał dożyć wymarzonych święceń kapłańskich ani wysłania na misje do Chin na wzór wielkiego Franciszka Ksawerego (inne jego wielkie marzenie), ani pielęgnowania chorych na wzór Alojzego. Pochowany jest w kościele św. Ignacego Loyoli w Rzymie, a serce znajduje się w kościele Onze Lieve Vrouw van Leliëndaal w Mechelen.
W Belgii i Holandii jest dobrze znany i patronuje wielu dobrym instytucjom, ale w Polsce niestety nie proponuje się nam jego postaci nawet jako wspomnienia dowolnego. Można jednak wziąć odpowiednie teksty z portalu brewiarz.pl, gdzie jest uwzględniony, gdyż u polskich jezuitów przysługuje mu wspomnienie obowiązkowe. Stamtąd wzięłam jego własny tekst, list do rodziców napisany w wieku siedemnastu lat:
"Godny szacunku Ojcze i najmilsza Matko: Od czterech miesięcy nie przestaje Pan Bóg pukać do bramy mojego serca, którą ja do tego czasu jakby trzymałem zamkniętą. Ponieważ od tego czasu zauważyłem, że podczas uczenia się i podczas odpoczynku nie inna mnie nawiedzała myśl, a kiedy byłem na przechadzce czy podczas jakiejkolwiek innej czynności nie co innego mi przed oczyma stawało, o niczym innym częściej nie myślałem, jak o tym, żeby się zastanowić, jaki mam stan życia wybrać, poprzedziłem decyzję przyjęciem wielu Komunii świętych i spełnieniem wielu dobrych uczynków i postanowiłem w końcu obiecać Bogu, naszemu Panu, że służył Mu będę w zakonie, jeżeli On sam łaską swoją mnie wspomoże.
Oczywiście, przyjaciele i rodzice zazwyczaj odczuwają przykrość, kiedy od nich odchodzą ci, których kochają. Ale ja sobie o tym inaczej myślę. Bo gdyby wobec mnie z jednej strony stanęli ojciec i matka z siostrą i innymi krewnymi, a z drugiej strony Bóg i Pan nasz ze swoją - i jak się spodziewam: moją - Najświętszą Matką; i gdyby mnie tamci powiedzieli: «prosimy cię, nie opuszczaj nas, umiłowany synu; błagamy cię o to przez trudy i kłopoty, jakie cierpieliśmy z powodu ciebie», a Jezus mówiłby przeciwnie: «Raczej idź za Mną, bo dla ciebie się narodziłem, dla ciebie byłem biczowany, dla ciebie Mnie cierniem ukoronowano i w końcu do krzyża przybito; przecież te pięć ran, które widzisz, dla ciebie cierpiałem; przecież dostrzegasz, że aż do tego czasu karmiłem twoją duszę moim najświętszym Ciałem i odnawiałem jej życie moją świętą Krwią; czy się nie wstydzisz, że za to nie okazałeś Mi wdzięczności?» - o kochani moi rodzice! Ile razy tak sobie rozmyślam, taki mnie ogień rozpala, że gdybym mógł, to bym się natychmiast udał do zakonu, bo przecież ani umysł, ani serce nie dozna ukojenia, dopóki nie odnajdzie swojego Umiłowanego.
To dlatego z ogromną chęcią postanowiłem się oddać Jezusowi Chrystusowi i w walkach, jakie On prowadzi, w Jego Towarzystwie mieć udział. Teraz oczekuję tego tylko, że i wy będziecie na tyle rozumni, że waszymi planami nie zechcecie się przeciwstawiać Chrystusowi.
Raczej samego siebie polecam waszym świętym modłom, a Pana mojego proszę, by mi nie odmawiał łaski wytrwania w tych świętych postanowieniach aż do końca mojego życia i by na samym końcu udzielił życia wiecznego i mnie, i wam. Posłuszny syn Chrystusa i wasz. Jan Berchmans."
Nieznacznie zmienioną wersję tekstu można przeczytać na blogu autorki adoptkhol.blogspot.com