Lee Edwards pod choinkę
Co roku, od wielu lat, wiem, że zawsze go zobaczę na demonstracji upamiętniającej masakrę na placu Niebiańskiego Pokoju (Tiananmen) z 3 czerwca 1989 r. Lee Edwards: Zawsze szczupły, a teraz coraz bardziej wyszczuplały i zapuścił sobie krótką bródkę. Zwykle przychodzi w charakterystycznym kaszkiecie, przemawia krótko. Potem palimy świeczki, od jakiegoś czasu na waszyngtońskim skwerze przed „Boginią Wolności”. Ten pomnik to jego dzieło, zresztą jak wiele innych.
Lee Edwards to dziennikarz, działacz konserwatywny, nauczyciel akademicki, animator wielu umiarkowanych inicjatyw prawicowych. Jednym słowem – nie bójmy się ocierać o hagiografię – to człowiek instytucja. Do tego jeszcze jest to miła, sympatyczna, delikatna, przyjemna, miękka i dobrze ułożona instytucja.
Lee Edwards urodził się w Chicago w 1932 r. Rodzice byli antykomunistami. Ojciec pracował dla konserwatywnej (wtedy) The Chicago Tribune. Jej właścicielem i wydawcą był pułkownik Robert R. McCormick, weteran I wojny światowej, amerykański patriota, niszczyciel czerwonych, Republikanin. Była to jedna z niewielu gazet amerykańskich, które stale nagłaśniała zbrodnie komunistyczne, m.in. pisała o Holodomorze na sowieckiej Ukrainie, temacie, który właściwie nie zaistniał w amerykańskich mediach – chyba, że chciało się go zanegować, co rutynowo czynił The New York Times, a lewacki establishment uhonorował łgającego notorycznie korespondenta tej gazety, Waltera Durantyego, a jakże, nagrodą Pulitzera.
Lee Edwards jeszcze nie otrzymał tego wyróżnienia i pewnie nie dostanie, chociaż powinien. A zasłużył na nie całym życiem. Od zawsze para się dziennikarstwem. Media i komunikacja społeczna, literatura i historia to jego wielkie pasje. Zaczęło się od Duke University w Durham, North Carolina, gdzie uzyskał licencjat (Bachelor’s of Art degree) z literatury angielskiej. Pracę doktorską pisał z politologii i stosunków międzynarodowych na Catholic University w Washington, DC.
Jak doszedł do antykomunizmu? Jak mi opowiadał, po ukończeniu collegeu znalazł się beztrosko we Francji, palił fajkę, chodził w czarnym golfie, delektował się bohemą, poezją i niepokojami intelektualnymi. Miał nawet polską dziewczynę. Niedługo potem sowieckie czołgi wiechały na Węgry w 1956 r. Był zaszokowany nie tylko rzezią, ale i apologetyką Moskwy przez francuskich lewaków. Potem przeżył podobne klimaty w 1968 r., gdy Armia Czerwona ze swoimi pachołkami z Paktu Warszawskiego najechała na Czechosłowację. Te wielkie niesprawiedliwości ukształtowały jego antykomunizm.
Zaczęło się od tego, że wysłał artykuł do konserwatywnego National Review, gdzie nie znał nikogo. Artykuł był o polityce francuskiej. Opublikowali. Potem Lee wrócił do domu i coraz bardziej związał się z opcją wolnościową i konserwatywną.
Już w 1960 r. stał się jednym z pierwszych członków Young Americans for Freedom (YAF), organizacji założonej przez Billa Buckleya, słynnego redaktora naczelnego National Review. Ten uznał za konieczne stworzenie platformy współpracy między młodymi konserwatystami a liberatarianami. Lee był obecny przy narodzinach YAF i nadal ją wspiera. W 1964 r. aktywnie przyłączył się do kampanii prezydenckiej Barryego Goldwatera. Kandydat przegrał, ale zintegrował ruch konserwatywny. Lee walczył dalej; doradzał prezydentom (Richardowi Nixonowi i Ronaldowi Reaganowi), senatorom (Stromowi Thurmondowi i Bobowi Doleowi), oraz całej rzeszy pomniejszych postaci. Prezesował też przez jakiś czas konserwatywnej Philladelphia Society, którą założył słynny filozof Russell Kirk.
Lee walczy o wolność przede wszystkim piórem. Redagował głównie prawicowe tytuły, a w tym World & I i Conservative Digest. Często pisywał do konserwatywnych magazynów takich jak Reader's Digest, Crisis, Policy Review, oraz National Review. Ale jego artykuły ukazywały się także w gazetach o rozmaitych profilach ideowych – od lewicy do prawicy, a w tym m.in. The Washington Times, The Wall Street Journal, Detroit News, The Los Angeles Times, oraz The Boston Globe. Jego wystąpienia radiowe i telewizyjne podobnie odznaczały się chęcią zaznaczenia swoich poglądów w rozmaitych klimatach ideowych począwszy od lewicowego National Public Radio (NPR), liberalnego Public Broadcasting Service (PBS), aż do populistycznego Fox News. Ze swoimi poglądami pokazał się w 20 krajach, gdzie opowiadał o USA i amerykańskim konserwatyzmie oraz prawach człowieka. To sztuka tak przebić się z konserwatywnymi poglądami. A jest to możliwe, bo Lee jest bardzo umiarkowany.
Jest autorem kilkunastu tysięcy artykułów, wstępniaków i notek oraz kilkunastu książek, między innymi biografii Ronalda Reagana czy dziejów konserwatywnej Heritage Foundation. Pełni tam funkcję the Distinguished Fellow in Conservative Thought w B. Kenneth Simon Center for Principles and Politics. Heritage Foundation to jego główny fort.
Jednocześnie aktywny jest w akademii. Wykładał w Georgetown University, gdzie założył Institute on Political Journalism, któremu szefował. Przez pewien czas przebywał jako fellow przy John F. Kennedy School of Government w Harvard University oraz w Hoover Institution, Stanford, California. Jest profesorem-adjunktem w Catholic University.
Od początku jej powstania w 1990 r. związany jest z naszą uczelnią. W The Institute of World Politics wykłada o mediach. Przez lata całe u nas w szkole zakotwiczona też była Victims of Communism Foundation (VOC – Fundacja Ofiar Komunizmu), którą Lee współzakładał wraz ze Zbigniewem Brzezińskim i innymi.
VOC została usankcjonowana aktem Kongresu w 1993 r. Miał być to wspólny wysiłek wszystkich antykomunistów i ludzi dobrej woli. Celem wstępnym było założenie w Waszyngtonie muzeum upamiętniającego zbrodnie komunistyczne, co się długo nie udawało. Kongres był sparaliżowany (tak jak zresztą kultura amerykańska wtedy) tak zwanym rzekomym „końcem historii”. To teza Francisa Fukuyamy, że permanentne zwycięstwo odniosła demokracja liberalna i kapitalizm, a więc nie ma się już czym przejmować. Tylko cieszyć permanentnie „końcem zimnej wojny”, czy „zwycięstwem nad komunizmem”. I odcinać od tego kupony. Odpoczywać na „sieście bezpieczeństwa narodowego” (national security siesta). No bo już nie ma żadnego zagrożenia, nie ma się czego bać.
Takie właśnie klimaty doprowadziły do tego, że wtedy nie powstało muzeum bowiem dość szybko znikło zainteresowanie upamiętniania ofiar komunizmu. Kto pamięta hasło „wybierzmy przyszłość”? Funkcjonowało też w USA. Taka wymuszona zbiorowa amnezja aby zapomnieć zbrodnie komunizmu. Zadziałało to u większości. Jednak Lee Edwards pozostawał wierny sprawie, wierny do punktu – jak się wielu postronnym obserwatorom wydawało – donkiszoterii. Dalej ciągnie VOC, mimo, że muzeum może jeszcze nie udało się zbudować. Ale Global Museum on Communism jest już on line. Remontuje się budynek.
Podkreślmy, że perspektywy poprawiły się teraz z powodu postkomunistycznej rosyjskiej agresji oraz zagrożenia chińskiego. VOC ma porządną kwaterę. Rozwija się, mamy nawet program polski i system stypendialny, dzięki któremu osoby zajmujące się sprawami antykomunistycznymi w Polsce mogą pojawić się w Waszyngtonie aby tutaj przeprowadzać badania i prezentować ich wyniki przed amerykańskimi kolegami. Czyli dzieje się. I kto miał rację? Lee Edwards.
A teraz polska anegdota. Od 1999 r. VOC corocznie nadaje Medal im. Trumana i Reagana. Zauważmy: Lee wymyślił tę nazwę bowiem łączy ona antykomunistycznych Demokratów i Republikanów. Otrzymują to odznaczenie najbardziej zasłużeni (a przynajmniej najbardziej znani na Zachodzie) w zwalczaniu komuny, m.in.: kardynał Joseph Zen z Chin, Joachim Gauck z Niemiec, Yleem Poblete z Kuby, Vaclav Havel z Czech, ks. Nguyễn Văn Lý z Wietnamu, Valdas Adamkus z Litwy, Sandra Kalniete z Łotwy, Tunne Kelam z Estonii, Natan Sharansky z Izraela, czy z USA: Paul Goble, generał Ed Rowny profesor Richard Pipes z USA.
Pewnego razu Lee uznał, że medal ma dostać Lech Wałęsa. Rozumiem, że jest to międzynarodowy symbol „Solidarności”, bo tak wyszło na Zachodzie. W Polsce tym symbolem już nie jest. Zasugerowałem Lee, że to samo odznaczenie należy się Annie Walentynowicz. Faktycznie dostała w 2005, wtedy co Jan Paweł II i – zbiorowo – „Solidarność”. Przyszła Pani Anna nawet do nas na uczelnię i ze zdziwieniem skonstatowała, że mamy ten sam adres co VOC. Faktycznie. Naczynia połączone. Teraz VOC dorobiła się własnego budynku, ale dalej jest zintegrowana z nami. Na zaproszenie Lee mam honor służyć w radzie akademickiej fundacji.
Lee Edwards to legenda amerykańskiego umiarkowanego konserwatyzmu. Podkreślam umiarkowanego, bowiem jest to jego cecha charakterystyczna zarówno w życiu prywatnym jak i publicznym. Nawet teraz, przy wielkiej polaryzacji politycznej w Ameryce Lee naciska na „obupartyjność” (bi-partisanship). Już wspomniałem o Truman-Reagan Medal. Teraz inny przykład.
Niedawno Victims of Communism Foundation, której Lee szefuje robiła akcję przeciwko chińskim komunistom za prześladowania dysydentów hańskich, studentów hong kongskich, oraz mniejszości narodowych: Ujgurów i Tybetańczyków. Wielu Republikanów chciało pozostać w swoim własnym towarzystwie twardzielskich antykomunistów. Niektórzy konserwatyści chcieli wręcz zawłaszczyć antyczerwoną ofensywę chińską. Wskazywali na podobieństwo między leninistami-maoistami w Pekinie a amerykańskim lewactwem. Pragnęli wykluczyć wszystkich, a w tym i liberalnych sojuszników komuny, czyli Demokratów.
Lee absolutnie się nie godził. Aby kampania była skuteczna należy wciągnąć do niej szeroką rzeszę osobistości. Zaprosił nawet do udziału w antypekińskiej awanturze czołową Demokratkę, Nancy Pelosi. Młodzierz konserwatywna oraz wielu starszych się obruszyło. Dąsali się, że wkluczanie takich jak Pelosi legitymizuje ich jako bojowników o prawa człowieka i antykomunistów, podczas gdy sami mają ideologicznie więcej z komunizmem wspólnego niż nam się to podoba. Jak prawi stary zimnowojenny amerykański dowcip: „Komuniści to liberałowie, którym się spieszy” (Communists are liberals in a hurry). Czyli czerwoni są tacy sami jak różowi tylko bardziej radykalni i żarłoczni w osiąganiu swoich celów.
To do pewnego stopnia prawda, jednak łumaczyłem, że podejście Lee Edwardsa jest skuteczne nie tylko dlatego, że nasza antykomunistyczna krucjata łatwiej przebije się przy udziale Pelosi do liberalnych mediów, ale również dlatego, że gdy przyłączają się do nas liberałowie stają się umoczeni w nasz antykomunizm. Tracą wiarygodność u lewaków, którzy ich potępiają i się na nich dąsają. Nie jest to stan permenentny, bowiem z definicji liberałowie to użyteczni idioci i wnet znowu będą tańcowali tak jak im rewolucyjni ekstremiści doradzą. No ale wygląda na to, że doraźnie umiarkowane podejście Lee działa, bo liberałów zachęca do czynienia dobra przynajmniej na jakimś ograniczonym poletku, a w tym wypadku do pielenia naszego antykomunistycznego ogródka.
Lee i ja znamy się z 20 lat profesjonalnie, a prywatnie dłużej. Ma do mnie słabość, mimo, że temperamentalnie nie jesteśmy bardzo podobni. On – umiarkowany, ja – bynajmniej. Ale więcej nas łączy niż dzieli.
Warto poczytać co Lee Edwards ma do powiedzenia.
Marek Jan Chodakiewicz
Washington, DC, 24 grudnia 2020