Bilans 100 dni solidarności
Ale był plan. Rząd pokazywał jakie kryteria epidemiologiczne będą luzowały obostrzenia i lud to sobie zapamiętał. Okres ten kończył się w magicznym dniu 17 stycznia, kiedy po szczelnych obostrzeniach, „narodowej kwarantannie”, skumulowanych feriach zimowych dla młodzieży mieliśmy wrócić do pracy i szkół. Taki był deal, to znaczy zamykamy was społeczeństwo, pocierpcie, osiągniemy spadki zachorowań a wtedy – wolność. W międzyczasie doczekamy się szczepionki, która pod koniec roku była już za rogiem i jakoś to przejdziemy bez większych strat.
Naród zachował się karnie. Wszędzie maseczki bez szemrania, pokorna zgoda na zamknięcia ponad czterdziestu branż, dzieci w domach, rodzice wspierani przez dziadków jakoś ogarniali pociechy. I nagle bęc. To znaczy wyszedł rząd i mimo, że dane epidemiologiczne będące kryteriami przyjętymi przez rząd plasowały prawie całą Polskę w strefie żółtej, zostało zakomunikowane ludowi, że jedziemy dalej z zamknięciem. Lud więc uznał, że rząd nie dotrzymał umowy i na jednych padło zniechęcenie, a na drugich – desperacja. Zwłaszcza na poszkodowane branże, z turystyczną na czele.
Ta nie bardzo rozumiała kumulację ferii w jeden okres ogólnopolskich dwóch tygodni, co zmniejszało jej dochody, ale szybko zauważyła, że to i tak bez znaczenia, bo hotele, pensjonaty i wyciągi były zamknięte cały czas. A więc w tym przypadku wszystko jedno ile trwają ferie, bo i tak nawet w te dwa tygodnie nie zarobią. Głównym kłopotem z branżą turystyczną było niedopasowanie charakteru pomocy do specyfiki branży. Pomoc poszła na podtrzymanie zatrudnienia a firmach, zaś gros branży turystycznej to pensjonaty rodzinne, gdzie nie ma zatrudnionych, bo cała rodzina jest całością załogi. I ci nie dostali nic.
W dodatku rząd pytany o to, dlaczego nie otwiera branż, skoro wcześniej obiecane przez niego kryteria epidemiologiczne zostały spełnione – kluczył. Podawał powody kontynuacji lockdownu, które jeszcze bardziej zaciemniały sprawę i pokazywały słabe, albo nawet żadne uzasadnienie bolesnych (dla innych) decyzji. Najpierw coś wspomniano o tym, że nie możemy być „zieloną wyspą” wśród innych lockdownów w innych państwach. To oznaczało, że kaplica – czyli jakbyśmy się nie starali, jakie spsdki byśmy nie osiągnęli, to mamy się zachowywać tak jak Niemcy czy Czesi, bo… tak. Potem okazało się, że decyzje dotyczące zamykania poszczególnych branż nie mają mocnych podstaw naukowych, są pochodną kilku artykułów o szkodliwej transmisji w paru branżach, przeświadczenia komisji eksperckich i… zdrowego rozsądku. Wygląda to słabo.
Miał więc być strajk 18 stycznia, czyli zorganizowana konfrontacja poszczególnych branż, które miałyby się otworzyć dzień po końcu „100 dni solidarności”, bo lud uważał, że solidarności dochował, a że rząd nie. Branże były wyposażone w prawne argumenty, które coraz częściej potwierdzają sądy kwestionujące legalność zamknięcia gospodarki. Z drugiej strony nastąpiła rzecz jasna kontrofensywa. Po pierwsze medialna, po drugie – najbardziej wprost. Mamy marchewkę, czyli obietnicę tarcz i otwierania, mamy też kij. Ten kto nie będzie przestrzegał reżimów sanitarnych utraci prawo do tarcz, a nawet może mu coś tam być zabrane.
Ale w przypadku takich branż jak turystyka około 80% jest poza jakimikolwiek tarczami i nie bardzo jest im co zabrać. Postraszono potencjalnych klientów otwieranych „nielegalnie” restauracji, że też dostaną mandaty za nieprzestrzeganie wymogów sanitarnych. Króluje tu chwyt „na Sanepid”, czyli wyjście władz z kołomyi mandatowej, gdyż z mandatami można się (jeszcze) wozić do rana. Sanepid daje decyzję administracyjną i komornika, i wtedy dopiero można się bujać z odwołaniami. A z komornikiem to wiadomo – najpierw ci siądzie i zabierze a potem dochodź swego. Potem to też jest uchylane przez sądy, ale jesteśmy już po egzekucjach i nie wygląda to tak różowo.
Mieliśmy więc dzień konfrontacji. Strajk nie był bardzo powszechny, odbyło się teatrum, gdy władza nie interweniowała ostro, po prostu spisywała protokoły, w większości nie dawała żadnych mandatów. Rachunek za protest przyjdzie już indywidualnie do każdego z „winnych”, tym razem bez kamer i każdy z przedsiębiorców będzie już samotnie konfrontował się z władzą. Czyli będzie jak zwykle. Całą konfrontację uważnie śledziła opozycja, a zwłaszcza sprzyjające jej media, bo takie protesty mogą osłabić rządzących, mimo tego, że i opozycja, i jej media same jeszcze bardziej podkręcają postulaty lockdownowe. Ale taka już jest specyfika opozycji, łącznie z krótką pamięcią jej zwolenników.
Ja uważam, że innego niż spontanicznego końca lockdownu nie będzie. To znaczy albo to będzie wedle nieistniejącego jak widać kalendarza rządzących albo lud to skończy jakąś formą obywatelskiego nieposłuszeństwa. Ale w formie spontanicznej, nie zorganizowanej. No bo popatrzmy, jak to wyglądało w pandemii. Te wszystkie strajki przedsiębiorców Tanajno, teraz ten góral w okularach, co to i z sensem gadał, ale się wychylił z tym, że kowid to choroba przyjemna i już tylko to cytowały media. I było po góralach.
Kłopot polega na tym, że polscy przedsiębiorcy nie mieli większych sukcesów samoorganizacji w całej III RP. A organizowanie się w taktycznym proteście przeciwko konkretnej decyzji władzy to organizowanie się zadaniowe, negatywne, gdzie wyskakują liderzy, których ostatnią kompetencją jest wiedza i praca na rzecz środowiska, które reprezentują. Wyskakują wtedy wiecowcy. A dla państwa to żaden partner i żaden przeciwnik.
Szykuje się na pierwszego lutego branża fitness. No, ci to dostali w łeb najbardziej i szorują po dnie już z pół roku, a i wcześniej dostali porządną bombę w szprychy. Mają się buntowniczo otworzyć w lutym, bo chcą ratować branżę. W ogóle widać po wielu krajach Europy, że jest ruch, który będzie się otwierał na zasadzie obywatelskiego nieposłuszeństwa. Ja jestem za, bo uważam, wiedziony wiedzą z ogólnych opracowań światowych, że lockdowny nie mają większego znaczenia epidemiologicznego, na co dowody leżą we wszelkich statystykach. Ale mają podstawowe znaczenie gospodarcze. Np. Niemcy czy Wielka Brytania weszły w straszny lejek, bo ich pierwsza faza zamknięcia przyniosła epidemiologicznie odwrotny skutek i… włączają jeszcze większy lockdown. Czyli jak gorączka to do pieca. Na trzy zdrowaśki. A właściwie – miesiące.
Uważam, że kwestie walki o życie branż z rządem będą domeną działań spontanicznych, nie zorganizowanych. Niestety powoli kwestia negocjowania z branżami warunków zamknięć wymyka się spod kontroli. Rząd jest pewien swego, zaś zasmuca jeden trend wskazany ostatnio przez prezesa Związku Przedsiębiorców i Pracodawców – Cezarego Kaźmierczaka. W ostatniej serii wywiadów, których udzielił mediom wspomniał, że najlepiej się negocjowało w Radzie Dialogu Społecznego w okresie pierwszych zamknięć w marcu-kwietniu. Wtedy wszyscy w trójkącie pracodawcy-związki zawodowe-rząd solidarnie patrzyli co zamknąć i jak, by szkoda była jak najmniejsza, zaś efekt epidemiologiczny jak najlepszy. Dziś – powiada Kaźmierczak – na RDS odbywają się siłowe targi, lobbing poszczególnych branż, by ich nie zamykano i rwie się ten postaw czerwonego sukna, każdy ciągnie w swoją stronę.
I mamy branże – święte krowy, które jadą bez trzymanki. A zazwyczaj są to duże sieci i korporacje, co pokazuje, że pojedynczy prywatny przedsiębiorca jest tu bez szans, co słabo wróży polskiej gospodarce, dla której gros podatków i zatrudnienia dostarczał zbiór takich właśnie gospodarczych atomów, podczas kiedy duże korpo może i zatrudniało jakichś pracowników, ale do PKB się nie za bardzo przyczynia, o płaceniu podatków nie mówiąc.
Wszystkie wpisy na blogu „Dziennik zarazy”.