Białoruski horyzont zdarzeń
W pierwszej chwili dotarły do nas informacje o tym, jakoby władze białoruskie przechwyciły lecący do Wilna cywilny samolot pasażerski linii Ryanair, który formalnie był zarejestrowany przez polską spółkę. Poważne portale internetowe podawały szczegóły rzekomego zdarzenia publikując m.in. zdjęcia uzbrojonego po zęby myśliwca Mig 29 białoruskich sił powietrznych. Pilot myśliwca miał nawet grozić zestrzeleniem pasażerskiego Boeinga w razie, gdyby piloci cywilnej maszyny nie posłuchali rozkazu lądowania w Mińsku.
Wysyłanie uzbrojonych myśliwców przeciwko pasażerskiemu samolotowi, a zwłaszcza groźby jego zestrzelenia, co spowodowałoby śmierć ponad setki cywilów to nie jakiś tam incydent. To faktycznie akt barbarzyństwa, który można określać mianem terroryzmu państwowego. Tyle, że kiedy już opinia publiczna wyrobiła sobie w tej kwestii zdanie, a politycy zapłonęli świętym oburzeniem domagając się interwencji, śledztw, sankcji i międzynarodowej reakcji na bezprecedensowy akt agresji okazało się, że sprawa wygląda nieco inaczej. Późniejsze relacje nie mówiły już o przechwyceniu, czy groźbach zestrzelenia samolotu. Pojawiła się nowa wersja wydarzeń, według której białoruska kontrola lotów ostrzegła pilota o nagłym niebezpieczeństwie, a pilot po konsultacji z przewoźnikiem miał sam zadecydować o lądowaniu w Mińsku. Ustalenie rzeczywistego przebiegu incydentu nie powinno nastręczać trudności. Wystarczy przesłuchać rejestratory rozmów w kabinie pilotów. Sami piloci też mogliby coś na ten temat powiedzieć, ale dziwnym trafem ich wypowiedzi nie są prezentowane przez zachodnie media. Treść rzekomej komunikacji pomiędzy wieżą kontroli lotów, a pilotami opublikowały natomiast władze białoruskie. Według tego nagrania pilot miał otrzymać jedynie rekomendację, aby lądować w Mińsku, gdyż na pokładzie samolotu miała znajdować się bomba, która mogła być zdetonowana nad Wilnem. Ot wygodny pretekst do przeszukania także pasażerów na lotnisku w stolicy Białorusi.
Chaos informacyjny ws. Protasewicza
Podobny chaos informacyjny dotyczył losów zatrzymanego Romana Protasewicza. Doniesienia medialne wskazywały, iż trafił on do szpitala w stanie krytycznym. Tymczasem wkrótce ukazało się nagranie z aresztowanym opozycjonistą, który wystraszony i zapewne pobity wygłaszał oświadczenie, w którym przyznawał się do winy i zapewniał o przyzwoitym traktowaniu przez rzekomych oprawców. To klasyczny schemat dezinformacji, potężnego narzędzia służącego wywoływaniu spustoszenia w szeregach wroga na współczesnym, hybrydowym polu walki.
Nie wiem, czy polskie media, a przede wszystkim politycy mają świadomość, jak dalece padli ofiarą manipulacji. Szokujące informacje wywołały reakcję, której dokładnie oczekiwali organizatorzy incydentu. Bo w całej historii Roman Protasewicz jest niestety tylko narzędziem. Bohaterski chłopak, odważny opozycjonista potraktowany jak zwierzyna łowna przez białoruskie KGB. Doniesienia o porwaniu samolotu, zagrożeniu życia młodego człowieka uprowadzonego przez bestialski reżim. Tak, ta historia chwyta za serce i zmusza świat do reakcji. Tyle, że konsekwencje tych reakcji są na rękę wyłącznie komuś, kto przez cały czas stał w cieniu, dyskretnie doglądając całej operacji z bezpiecznej odległości i komu nie można przypisać jakiejkolwiek bezpośredniej odpowiedzialności za bulwersujący incydent. Is fecit, cui prodest – ten uczynił, czyja korzyść.
A co jeśli...?
Istnieje zasadnicza różnica między groźbą zestrzelenia cywilnego samolotu, czy jego porwaniem, a oszukiwaniem pilota odnośnie bezpieczeństwa lotu. Istnieje też zasadnicza różnica między maltretowaniem młodego człowieka i zmuszaniem do wygłaszania oświadczeń, a doprowadzaniem go do stanu bezpośrednio grożącego śmiercią. Jednak skala międzynarodowej reakcji uruchomionych także za polskim wstawiennictwem zdaje się tego nie dostrzegać. Co zatem Polska i Unia Europejska zrobią, gdyby białoruski satrapa naprawdę oszalał i zestrzelił jakiś cywilny samolot? Arsenał sankcji jest już na wyczerpaniu. Pozostałyby chyba wyłącznie jakże skuteczne łzy odważnej pani Mogherinii, malowanki kredą na chodnikach europejskich miast, dywany kwiatowe pod ambasadami no i oczywiście stały punkt unijnych reakcji odwetowych – koncert solidarności, o ile oczywiście służby sanitarne by na to zezwoliły.
Tymczasem Aleksadr Łukaszenka został już przez światową opinię publiczną uznany za terrorystę, godnego następcę Muammara Kadafiego. Uważany do tej pory za kieszonkowego dyktatora, groteskowego faceta z kołchozu, relikt epoki sowieckiej, słowem trochę strasznie trochę śmiesznie, teraz staje się głównym tyranem Europy, architektem zła i terrorystą. Jeżeli ktokolwiek ma z tego korzyść to jest to wyłącznie Rosja i jej przywódca Władimir Putin. Oskarżany o organizację zamachów, eliminowanie swoich przeciwników, nazywany przez prezydenta USA Joe Bidena mordercą, zyskał wspólnika zbrodni, który chwilowo zastąpił go na pierwszych łamach gazet. Putinowi to oczywiście nie uchybia. Ale Łukaszenkę, a raczej cały białoruski reżim stawia w sytuacji niemal bez wyjścia. Nie można wykluczyć, że w istocie to białoruskie KGB samodzielnie sterowało w sumie bezczelnie banalną akcją. Ale chaos informacyjny wywołał zapewne ktoś inny. I to ten ktoś cytując innego geniusza zła wyciąga teraz kasztany z ognia. Być może nawet wbrew swoim intencjom białoruski dyktator przekroczył linię, za którą nie ma już odwrotu. To praktyczna gwarancja jego użyteczności dla Rosji. Polscy politycy zgodnie peorujący wysokim diapazonem o akcie terroryzmu i porywaniu samolotu robią dokładnie to czego Putin od nich oczekuje. A gdyby efekt okazał się zbyt słaby, biedny Roman Protasewicz faktycznie może trafić na oddział intensywnej terapii. Przykład Aleksieja Nawalnego dobitnie pokazał, że protesty wolnego świata na niewiele się w takich sytuacjach przydają.
Bufor bezpieczeństwa?
Pytanie, czy Białoruś jest jeszcze suwerennym państwem staje się na naszych oczach pozbawione sensu. Trzeba zdać sobie sprawę, iż na wschodzie Polska nie ma już żadnego bufora bezpieczeństwa. W każdej chwili 150 km od Warszawy mogą zostać rozlokowane rosyjskie wojska organizujące w najlepszym razie spektakl odgrywany kilka tygodni temu na pograniczu rosyjsko – ukraińskim. Teraz już nie w formie przeprowadzanych od wielu lat poligonowych rosyjsko - białoruskich ćwiczeń, lecz w postaci skoncentrowanych jednostek uderzeniowych, których obecność w obszarze przygranicznym po wielokroć podnosi poziom napięcia w drabinie eskalacyjnej. Tego rodzaju scenariusz jeszcze kilka lat temu był nie do pomyślenia. Dziś staje się niestety całkiem realny.
Polska miała ćwierć wieku na skonstruowanie sensownej polityki wobec Białorusi - sąsiada, najważniejszego z punktu widzenia naszego bezpieczeństwa. Polityki, która jedynie werbalnie odwoływała się do koncepcji Piłsudskiego, Giedroycia i Mieroszewskiego. To czas stracony. Liberalno- lewicowe podejście do polityki międzynarodowej obejmuje jej skrajną ideologizację kosztem dbałości o realne interesy. Takie podejście sprawiło, iż przez lata, nawet gdy przewiny białoruskiego satrapy były dużo mniejsze patrzono na niego wyłącznie z ironią lub obrzydzeniem.
Tymczasem polska racja stanu wymaga tego, aby za wszelką cenę oddalić widmo rosyjskich czołgów stacjonujących 150 km od Warszawy. Nie bacząc na gust i poczucie estetyki. Dlatego za wszelką cenę trzeba dążyć do stworzenia także dla białoruskiego reżimu choćby i cienia alternatywy. Nie oznacza to porzucenia kapitału ludzkiego, czyli białoruskiej opozycji w zdecydowanej większości przyjaźnie nastawionej do Polski. Nie oznacza to także tolerancji dla wybryków w postaci zmuszania do lądowania cywilnych samolotów. Chodzi o subtelne i niepochopne reakcje, szukanie dojść i pośredników, choćby i w Turcji, którą niedawno odwiedził Prezydent Andrzej Duda. Ostrożne i stopniowe nakładanie sankcji, lecz jednoczesne składanie konkretnych ofert odpowiednio obwarowanych warunkami. Prowadzenie aktywnej polityki medialnej, wywoływanie własnego chaosu informacyjnego, wypuszczanie w obieg medialnych faktów zaskakujących przeciwnika i burzących jego percepcję rzeczywistości. Białoruski reżim to nie jeden Alekandr Łukaszenka. To cały aparat władzy i służb, to ludzie mający swoje własne poczucie osobistego interesu. I taką misterną grę należy niezwłocznie podjąć. Pytanie, czy ktokolwiek w Polsce ma do tego wystarczająco dużo wyobraźni i odwagi. Naprawdę chciałbym wierzyć, że Białoruś nie znalazła się już za horyzontem zdarzeń.
Artykuł wyraża poglądy autora i nie musi być tożsamy ze stanowiskiem redakcji.