Użyjmy weta
Odczekaliśmy parę dni, by nabrać dystansu, pozbierać wątki, wyeliminować te taktycznie złudne i spojrzeć z perspektywki. Tym razem chodzi o blok europejski, to znaczy ten tydzień, w którym Polska była gościem w Unii, a i Unia, w sposób wyjątkowy, gościła w naszych umysłach.
Było oczywiste, że będziemy mieli do czynienia z kolejnym teatrum, to znaczy odbędzie się „dyskusja” nad chorym człowiekiem Europy, w której wszyscy wiedzą co powiedzą strony sporu, nikt nikogo nie przekona, bo przecież teatr nie jest po to, by się scenariusz w trakcie sztuki zmieniał. Każdy wygłosił swoje kwestie, te minęły się równolegle, widzowie – też obsadzeni w rolach – oklaskali wiadomych i wygwizdali innych. O co więc szło?
Moim zdaniem gramy na przełamanie. Chodzi o to, czy Unia wykona kolejny krok na drodze kierunku obranego od dawna, tyle, że deklarowanego już z coraz większą otwartością. Była to więc próba kolejnego wsunięcia noża w masło. Unia jest od dawna na drodze od przejścia z ciała konfederacyjnego w federacyjne, od związku państw do państwa związkowego. W sumie chrześcijańsko-demokratyczny pomysł Ojców Założycieli został przejęty przez lewicę, która w międzyczasie urosła do dominanty politycznej Kontynentu. I ta przejęła to cudo, które dawało i daje jej narzędzie do rewolucji bez jej ogłaszania. Swoimi posunięciami przesuwa granice obiecane w traktatach członkowskich w tym kierunku, by rządzić cały kontynentem i osłabiać kompetencje państw narodowych. Twór jest lewacki, ale i administracyjny, to znaczy lewicowe wcielenia „ustroju jakiego świat nie widział” zawsze obfitują w narośla administracyjne, rządzi system oparty o ekspansje regulacyji, oplatające w swym uścisku całą rzeczywistość. Kto nie wierzy niech pomierzy ilość dyrektyw z Brukseli, które stają się zaraz prawem poszczególnych państw. To spełnienie marzeń lewicy – rządzić całym kontynentem za pomocą… góra 2% powierzonego jej PKB całej Europy. Tak można działać tylko siłą akceptacji dla administracyjnej supremacji.
Próby ekspansji zostały na początku oparte o złe podstawy, czyli chęć wprowadzenia państwa związkowego w oparciu o jednolitą konstytucję Unii. Była to spektakularna porażka, w której państwa narodowe wytypowane do eksperymentu odmówiły partycypacji, niektóre po kilka razy, bo Unia pytała je wielokrotnie, tak, by nabrały mądrości etapu. Nie wyszło, a więc postanowiono inaczej.
Doszło do prób osmatycznego wprowadzenia idei państwa związkowego, czyli po kawałku, metodą salami i precedensów, na które się później, głównie medialnie, można było powołać, by inne państwa dołączały. Milowym, przegapionym krokiem był Traktat Lizboński, gdzie dodatkowo, poza traktatami, umówiono się na oddanie do Brukseli większych kompetencji. I zrobiono to w sposób cwany, bo mocno opisowy, niekonkretny, taki by się pacjent nie zorientował, że jest operowany. Mamy więc jakieś niezdefiniowane wartości, z których mają wypływać jakieś przyszłe regulacje, wszystko jest płynne i oparte na otwarciu wrót do interpretacji rozszerzających.
Tak jak z ideą praworządności, która nagle pojawiła się w dekalogu europejskim, a którą Polacy na przełomie roku uważali, że dookreślili, że chodzi tu o uczciwość przy rozdziale środków unijnych. Teraz to zostaje interpretowane i tak rozszerzająco, pieniądze za praworządność stają się regułą, potwierdzoną przez TSUE, które zdyszlowało się razem z Komisją Europejską w zbożnym dziele powołania Stanów Zjednoczonych Europy (złośliwi twierdzą, że Związku Socjalistycznych Republik Europejskich). I Polska jest przykładnie ćwiczona publicznie w tym temacie, by inni zobaczyli co się dzieje z opornymi.
Tu dochodzi moim zdaniem do przesilenia i przegrzania w wykonaniu Brukseli. Komisja Europejska przesadza z ostentacją. Moim zdaniem cała Unia jest projektem dominacji Niemiec nad Europą w sposób pokojowy i całość składa się w logiczny, przyczynowo-skutkowy, ciąg. Nie bez przyczyny bombardowanie Polski rozpoczęło się zaraz potem, jak prezydent Biden przekazał europejskie przywództwo polityczne w imieniu USA do Niemiec. Jego późniejsza wizyta i ustalenia z Putinem potwierdziło tylko starą bismarkowską zasadę, że Europą rządzą Niemcy w porozumieniu z Rosją. I jak to się potwierdziło, to Niemcy rozpoczęły wielowątkowy atak na nasz kraj, by to przywództwo potwierdzić, w dodatku wobec kraju, który ideologicznie nie przyłączał się do tego projektu. Zaatakować z taką amunicją rozmytej traktatowości było szczególnie łatwo, mamy bowiem „ekspozycję” na wiele zagrożeń, zwłaszcza, że nie jesteśmy kompatybilni z lewackim, ideologicznym trendem poprawności politycznej. I zaczęła się strzelanina, czyli teatrum. Próba przygięcia do ziemi polskiej mordy w biały dzień i nalotami dywanowymi kolejnych bopmbardowań.
Mamy więc teatrum, ale możemy też potwierdzić role. Nasze – eskalują. To znaczy, co wydawałoby się niemożliwe, role opozycyjne wciąż się przesuwają w stronę narodowego zaprzaństwa i zdrady. Polacy publicznie załatwiają swoje wewnętrzne sprawy, na co inne kraje patrzą się ze zdziwieniem, często z satysfakcją. Miło się przyglądać jak się spore państwo, często rywal, sam osłabia. My na oczach wszystkich wysadzamy mosty starej wojny polsko-polskiej, w dodatku w wykonaniu komunistów wykopanych z grobu na wybory europejskie przez Platformę. Widok przykry i słuchać hadko, jak sobie jeden z drugim gościu z czerwonymi paznokciami i sercem po lewej stronie wyciera gębę Janem Pawłem czy księdzem Jerzym. Ale pal licho – politycznie jak zwykle zyska na tym PiS, bo goście przesadzają w formie wyrazu.
Ale Europa patrzy. Nie mówię, że kibicuje, tylko patrzy co dalej. Większość obserwuje jak daleko to pójdzie, czy następny przyklęknie. Oczywiście prymuski, te co mają za uszami (Holandia, Luksemburg) z podatkowymi rajami piorącymi europejskie pieniądze, ci będą w pierwszej linii rzucającej kamień. Ale reszta? Przecież widzą ekspansję władztwa Komisji Europejskiej połączonej z TSUE dealem potwierdzającym ten kierunek. Kiedy przyjdzie na nie kolej? Nawet Niemcy wydają się być strategicznie niezbyt zadowoleni. Taktycznie jest ok, polska morda, jak nieposłusznego psa, jest doginana do ziemi by osiągnąć nie taki poziom posłuszeństwa na przyszłość. Ale układ KE-TSUE za bardzo się chyba alienuje, nawet od wpływów niemieckich, z czego zdaje sobie chyba sprawę, odchodząca co prawda, Merkel.
Co dalej? Ja obawiam się jednego – powtórki z przeszłości. Czyli zgniłego kompromisu, który otworzy kolejne wrota interpretacyjne, jak to było z warunkowaniem praworządności. Niby nas oszukali, niby pojechaliśmy znowu na dogrywkę i dodefiniowaliśmy jej zakres, odtrąbiliśmy zwycięstwo, ale sprawa okazała się niezałatwiona, ba – dla Brukseli i akolitów jasna, że było jak było. Wtedy byliśmy poddani presji, ale mieliśmy narzędzie do postawienia się. Było to weto na grubsze sprawy – z Funduszem Odbudowy włącznie. I Polska pękła, bo była szantażowana, że jak się zaprze, to będzie niewybaczalnym hamulcowym pokowidowej (?) pomocy dla Kontynentu. I odpuściliśmy.
Dziś kiedy Komisja i Parlament Europejski przesadzają aż tak, że na drugie danie zaczynają już konsumować za jednym razem Węgrów, co wręcz zmusza nas do zachowań solidarystycznych. I można się oprzeć już nie w pojedynkę. I mamy do tego super okazję. Proponuję najbliższą szykującą się okazję do weta – zaklepanie dealu „Fit for 55”. Bezdennie głupiej i szalenie niebezpiecznej energetycznej ideologizacji lewackiej wersji kwestii ekologicznej. Czegoś, co wpędzi nas w ubóstwo energetyczne, a gospodarkę europejską pozbawi resztek jej światowej konkurencyjności. Proponuję więc polsko-węgierskie weto w tej sprawie. Gorzej już być nie może. I tak mamy image europejskiego psuja. Postawmy się więc i taktycznie, i strategicznie. Taktycznie – w słusznej sprawie, którą już rozumieją poszczególne państwa i gdzieniegdzie mniej ogłupiały lud. Rachunki za bezprądzie przyjdą tej zimy i wielu dołączy w chłodnej (nomen omen) kalkulacji. Strategicznie – pokażmy Unii nieprzekraczalne granice, korzystając z traktatowego przecież mechanizmu, którym podobno można tylko straszyć, ale nigdy nie używać.
Jak to się ma znowu rozejść po kościach, jak mamy sobie, jak teraz, dać po razie i się rozejść z następnym aktem traktatowej bezkarności, to skończy się tylko gorzej. Czyli tak jak jest. Nóż tylko jeszcze bardziej zagłębi się w masło wymuszonej zgody. I to znowu do nas wróci, w nieoczekiwany sposób, w nieoczekiwanym miejscu i czasie. Pora więc powiedzieć „sprawdzam”, przy okazji ratując Kontynent przed samobójczym obłędem.
Wszystkie wpisy na moim blogu „Dziennik zarazy”.