Zlikwidować zielone certyfikaty OZE. Morawiecki zapowiada radykalne zmiany

Dodano:
Premier Mateusz Morawiecki Źródło: PAP / Rafał Guz
Robert Wyrostkiewicz | Stefan Kisielewski mówił, że "socjalizm jest to ustrój, w którym bohatersko pokonuje się trudności nieznane w żadnym innym ustroju!”. Te słowa idealnie oddają ducha walki Unii Europejskiej z problemami handlu uprawnieniami do emisji dwutlenku węgla do atmosfery.

Na czym stoimy dzisiaj? 59 procent (!) ceny energii to podatek ETS, czyli podatek na ideologię ratującą świat przed globalnym ociepleniem. Ergo, ceny towarów, a zwłaszcza materiałów budowlanych i produktów wymagających zużycia dużej energii, muszą drożeć, bo drożeją koszty produkcji (haracze na środowisko).

Co robi Polska? Rząd planuje dopłaty do rachunków i prezentuje pakiet antyinflacyjny łagodzący skutki inflacji dla naszego portfela. To jednak działania bazujące na skutkach, a nie przyczynach. O ile jednak na ETS (handel emisją CO2) nie mamy wpływu i możemy jedynie proponować zatrzymanie unijnego szaleństwa na arenie międzynarodowej, to mamy wpływ na handel zielonymi certyfikatami!

Zielone certyfikaty

Co to są zielone certyfikaty? To system świadectw pochodzenia, który teoretycznie ma wspierać produkcję wykorzystującą OZE. Wytwórca energii elektrycznej z wiatru lub słońca otrzymuje od Prezesa Urzędu Regulacji Energetyki tzw. zielone certyfikaty za każdą wyprodukowaną jednostkę energii. Te, na podstawie ustawowego obowiązku, muszą być nabywane przez dostawców energii, którzy z kolei przerzucają koszt z nimi związany na konsumentów i przedsiębiorców. Czyli najczęściej mamy do czynienia z wielką spółką energetyczną wytwarzającą energię tradycyjnie z węgla czy gazu, która potrzebuje spełnić limity „zieloności” i kupuje w tym celu zielone certyfikaty w odpowiedniej ilości. Po ile chodzą? Tu mamy dwa słowa klucze: spekulacja i aukcja. Ile ma to wspólnego z walką z globalnym ociepleniem o ile to w jakikolwiek sposób zależy w ogóle od człowieka? No właśnie... Jakie są obecnie koszty takich certyfikatów? Bagatela 8 mld zł rocznie!

Nagle w świat bareizmów OZE wkracza szef rządu. Premier Mateusz Morawiecki mówi, że trzeba zreformować system zielonych certyfikatów. W końcu! 8 miliardów zł leży na ulicy i ktoś je zauważył. Nie tylko zresztą chodzi o zatrzymanie haraczy zielonych certyfikatów, które tak drożeją, że osiągnęły już kwotę blisko 300 zł/MWh. Podczas gdy państwowe elektrownie i elektrociepłownie mierzą się z trudnościami z zaopatrzeniem w węgiel, gaz oraz horrendalnymi kosztami emisji dwutlenku węgla, zagraniczni inwestorzy ze zdziwieniem i rosnącą euforią przecierają oczy, zbierając na swoich kontach miliardy złotych z kieszeni polskich podatników. Kończy się pewna era, a to był przecież także doskonały majstersztyk, który od ponad pięciu lat hołubił obcy kapitał branży OZE i zaciskał sznur na szyi polskich inwestorów.

O co chodzi? Zielone certyfikaty otrzymują w dalszym ciągu instalacje OZE, które powstały przed lipcem 2016 roku. Ceny energii przed rokiem 2016 były niskie, a zielone certyfikaty miały zapewnić ich rentowność. Obecnie, stary system trwa, pomimo że OZE nie wymaga już żadnego dodatkowego wsparcia.. Na zielonych certyfikatach korzystają głównie Amerykanie, Izraelczycy, Niemcy i Francuzi, którzy pobudowali OZE do lipca 2016. Polska w tym premiowanym torcie z datą graniczną 2016 niemal nie partycypuje, poza rodziną Kulczyków, co nikogo raczej nie może dziwić. Polski system zielonych certyfikatów jest dziś ewenementem na skalę europejską, bo inne kraje już dawno zrezygnowały z podobnych systemów. Było miło i przyjemnie aż do przemówienia premiera Morawieckiego, który powiedział jedno dobitne zdanie.

„W kontekście powstrzymania cen, spekulacji na rynku tzw. zielonych certyfikatów będziemy wnioskowali o zmianę mechanizmu handlu [zezwoleniami – dop. Redakcji] i certyfikatami, ale także, w szczególności – to byłaby duża zmiana, ale taki postulat będę zgłaszał na najbliższej Radzie Europejskiej – aby zmienić zasady handlu uprawnieniami do emisji CO2 w ogóle, a więc obniżyć możliwości spekulowania, obniżyć ten gwałtowny przyrost cen uprawnień do emisji” – powiedział niedawno podczas konferencji premier Morawiecki.

Część fotowoltaicznych i wiatrowych gigantów sprzed 2016 r. mogła poczuć oddech grozy. Do tej pory podobne deklaracje nigdy nie padały chociażby z ust Ireneusza Zyska, wiceministra Klimatu i środowiska i jednocześnie Pełnomocnika Rządu ds. Odnawialnych Źródeł Energii. Bez wątpienia premier będzie przekonywany do tezy, że potrzebne byłyby ratyfikacje unijne, parasol Brukseli et caetera, chociaż eksperci wielokrotnie przekonywali, że to kwestia regulacji krajowych, zwłaszcza, że robią już to samo chociażby Niemcy. O ile Polska ma ograniczony wpływ na to co dzieje się z unijnym rynkiem CO2 to kwestie zielonych certyfikatów może rozwiązać samodzielnie. Przy obecnych uwarunkowaniach, rentowność OZE bez certyfikatów jest najwyższa w historii. Zamiast więc wydać 8 mld zł na zagraniczne dywidendy, zadbajmy również o nasze, polskie interesy.

Artykuł wyraża poglądy autora i nie musi być tożsamy ze stanowiskiem redakcji.

Źródło: DoRzeczy.pl
Polecamy
Proszę czekać ...

Proszę czekać ...

Proszę czekać ...

Proszę czekać ...