Nauki z nauki. Kowidowe
Ja tam nie wiem co tam u niej w ogóle w tym kowidzie, ale jeśli chodzi o nią i samego kowida, to dziwnie jest. Rozmowa dotyczyła tego, że ostatnio postawa takich foliarzy jak ja okazała się jednak bliższa, może nie nauce, ale jakiejś innej prawdzie, niż ta oficjalna. Dla mnie dało to asumpt do refleksji, że z nią coś jednak jest nie tak. I z prawdą, i z nauką.
No bo cóż to takiego wyjątkowego stało się ostatnio, że oficjalna wersja koronawirusowej przygody została podważona? Żyliśmy tu tak sobie przez te dwa lata, aż jakieś rewolucyjne odkrycie naukowej istoty koronawirusa odwróciło wszystko z głowy na nogi? No, ja nic takiego nie słyszałem. Raczej zatrąbiono tu i ówdzie do odwrotu i odwrót się rozpoczął. Przynajmniej wygląda to co najmniej na przegrupowanie sił przed wytyczeniem nowych kierunków. Natarcia. Ale to nie nauka odtrąbiła. Odtrąbiło parę rządów co do intensywności i kierunków obostrzeń. ŻADEN z nich nie powołał się w tym względzie na jakieś wyniki naukowych badań, inne niż te, które napływały od wielu miesięcy. Że lockdowny nie działają, że kwarantanny, a zwłaszcza izolacje nie przerywają transmisji wirusa, że DDM ma niską skuteczność, zaś wszystkie niefarmaceutyczne środki walki z wirusem przynoszą więcej strat niż korzyści.
Wydaje się, że kwestia nieskuteczności szczepionek dobiła sprawę do końca. Ale też i do końca, ba nawet i kontynuowane to jest do tej pory, nauka – na przekór statystycznym faktom – próbowała uzasadnić tych szczepionek konieczność, ba – ekspansję pobierania ich nawet poniżej dwóch rocznie, bo tak „gasła” ważność paszportów kowidowych. Wszelkim tym chybionym krokom towarzyszyła nauka, przecież przez jej entuzjastów uznawana za obiektywną, choć do tej pory uzasadniała niepotwierdzone logiką posunięcia, w dodatku zmieniając swoją interpretację.
Jest taki trend w metodologii nauki, który sprowadza się do tego, że rzeczywistość definiowana jest jako suma prawd tymczasowych. Jest on postępacki, bo tak właściwie luzuje z podążania nauki za prawdą, bo ta jest wciąż podważalna i niepewna. Ale w dzisiejszych czasach stało się coś dziwnego. Przy takim podejściu, w którym tak właściwie już nie można stwierdzić co jest prawdą, bo jutro będzie ona inna, mamy do czynienia z sytuacją, w której nic nie można stwierdzić na pewno. Dlatego dziwi mnie nauka kowidowa. Bo ona poszła odwrotnie, zamiast postulowanego podważania obecnego jej stanu wiedzy – zakonserwowała się na poziomie… wiary.
Tak, wiary. Ja jako zapisany do foliarzy, non stop byłem konfrontowany z dwoma pytaniami. Pierwsze to – jak to, nie wierzysz w naukę? No właśnie, to dobre pytanie, bo od razu przenosi nas z tak pojętą nauką w obszary wiary. A przecież, nawet w tej ekstremalnej, przedstawionej powyżej postawie, w ustach tych, którzy ostro krytykowali foliarstwo z pozycji naukowych, sama nauka ma przecież polegać na podważaniu jej twierdzeń. A tu, zamiast racjonalizmu krytycznego – wiara. A gdzie właśnie jej istota – podważanie jej tez? Mieliśmy do czynienia z czymś odwrotnym. Argumentem ilościowym, tak jak w przypadku badań dotyczących istoty i rozmiaru zapaści klimatycznej.
Co to za naukowy argument, że powiedzmy 95% prac naukowych potwierdza na różne sposoby zagładę klimatyczną? Jaki był stan „większościowy” wiedzy na temat kosmosu dzień przed publikacją dzieła takiego na przykład Kopernika? Wtedy też kazano „wierzyć” w aktualny stan nauki, wielu na tym porobiło kariery i dorobiło się katedr, zaś cała reszta to było… właśnie płaskoziemstwo? To jest tak jak ze społecznym dowodem słuszności. Skoro fakt, że jakiś pogląd wyznaje większość ludzi nie jest dowodem na to, że mają rację, to zasada ta dotyczy i naukowców. W końcu krowi placek to musi być rarytas, bo przecież tysiące much nie mogą się mylić…
Dla mnie ten stadny trend nauki kowidowej był właśnie świadectwem jej nachalnej nieobiektywności. Szczególnie zaś aktualny był jeden dowód prosty z rzeczywistości. Zwolennicy wersji większościowej sami wykluczyli dyskusję z oponentami, odmawiając im jedynego prawa, które ożywia naukę – debaty. Debaty, w której ścierają się poglądy, zbliżając się do syntezy różnych podejść, a więc do prawdy. Nie. W kowidzie obowiązująca była jedna prawda, w dodatku zmienna w czasie.
Powodowało to, że sama nauka nie podążała za cyzelacją rozwoju swojego stanu, ale za pogonią za śledzeniem tej zmienności. Bo kowidowa wiara zmienną była. Raz uzasadniała jedno, raz drugie. I zawsze w tumulcie bębnów ogłaszających nowe prawdy, z nikłym uzasadnieniem procesami badawczymi, ot – od czasu do czasu mieliśmy jakieś badanie potwierdzające dotychczasowe działania, częściej – uzasadnienie kolejnego wirażu w krętym slalomie kowidowego szarpania się.
Argument zblokowania debaty jest argumentem ostatecznym na nieautentyczność kowidowej nauki. Zamiast hodować tymi unikami tezy foliarstwa i ich rozwój wśród ludu wystarczyło tylko raz, dwa razy skonfrontować potęgę nauki z bredniami kowidowych płaskoziemców. Z deklaracji nauki miałoby to być spotkanie spektakularne, gdzie w proch rozniesiono by, znane przecież, argumenty heretyków. NIGDZIE na świecie, w ciągu tych już prawie dwóch lat do takiej konfrontacji nie doszło. A byłaby ona w interesie i autorytetów medycznych, i w końcu samej władzy. Zebrałoby się paru takich wyrywnych, posadziło naprzeciwko kwiat naukowy i byłby szybki nokaut. Przynajmniej tak się odgrażała nauka. Ale do takiego czegoś nigdy nie doszło, zaś nieliczne próby kończyły się albo wywaleniem ich inicjatorów (vide casus Pospieszalskiego), albo rejteradą strony naukowej (np. nieobecność mainstreamowej nauki kowidowej na sympozjum u ojca Rydzyka).
Taka to ci nauka. Taka postawa, butna i… indolentna mnoży coraz bardziej prawdopodobne wersje uwikłania komercyjnego nauk medycznych w romans z głównym sponsorem jedynego słusznego kierunku, nie prostego, wręcz wężowego śladu, jakim poruszały się nauki medyczne w czasach pandemii. Ktoś przecież dawał swoją twarz i nazwisko (poszukajmy może dokładniej kto) tym wszystkim sensacjom o Ukraińcu, który i 41 dni po śmierci wciąż zakażał, tym wszystkim skutkom ubocznym pokowidowej boleści, jak niespokojny kowidowy odbyt i koronawirus znajdowany w członku, którego raz wydłuża ale czasem odwrotnie – skraca. Takimi sensacjami karmiono media, które to nagłaśniały, ale u podstaw tych odjazdów zawsze stał jakiś naukowiec, z tytułem czy dorobkiem.
I w końcu ten raban, z jakim spotykali się inaczej myślący, te prześladowania, wyrzucanie z pracy, uczelni, ostracyzm środowiskowy. Za co? Za podstawę nauki, czyli kwestionowanie jej obecnych tez, ba – dowodów. I było to stadne, czyli… nienaukowe. Z dyżurnym zestawem argumentów-cepów, gotowych, by przywalić dowolną, tu dobre słowo dla „nauki”, nieprawomyślną tezą.
I wreszcie kwestia końcowa, czyli pytanie drugie: jak możesz dyskutować o medycnie nie będąc medykiem? Musisz być specjalistą w danej dziedzinie, by o niej dyskutować. To jak to jest? Jak masz większość naukowców, którzy stadnie ustalili co jest prawdą, a ty musisz w desperacji dysonansu poznawczego uciec się do ostatecznego uniwersalnego argumentu, czyli logiki, to nie możesz mieć racji z definicji? Bo nie jesteś fachowcem? I co masz zrobić, skoro widzisz, że król jest nagi, ale nie możesz tego powiedzieć, bo nie jesteś… krawcem? A krawcy krzyczą, że król jest ubrany w szaty cudne? A więc o medycynie mogą rozprawiać tylko medycy, o polityce – tylko politycy, zaś o śmierci… umarli? To dość wygodne, trzeba przyznać.
Kiedyś sobie robiłem w kilku wpisach remanent upadków profesji obdarzonych społecznym szacunkiem. Wydaje mi się, że naukowcy w tym względzie mocno dołączyli do lekarzy, mundurowych, dziennikarzy, o politykach nie mówiąc. Wcale nie musieli, a jednak to zrobili. Stadnie. Pod każdą szerokością geograficzną. Teraz jakby trochę im głupio, przycichli, jeśli mają jakieś resztki sumienia, które wbrew pozorom w nauce jest bardzo ważne, bo pozwala samemu z krytycyzmem podejść do płodów własnej pracy. Ale większość bierze na przeczekanie. I jak się znowu pała pandemiczna odwróci, a właściwie powróci, dalej będą gotowi, by stanąć w pierwszym szeregu kolejnej ofensywy jedynego słusznie naukowego nurtu. Płynnego jak płynność finansowa jego sponsorów.
Wszystkie wpisy na moim blogu „Dziennik zarazy”.