"Republika rozbita", czyli wyborczy wstrząs we Francji
Większość komentatorów w Polsce nie zrozumiała celu zeszłotygodniowej wizyty Emmanuela Macrona na Ukrainie, a przynajmniej takie odniosłem wrażenie obserwując infantylne, acz zagorzałe kłótnie o to, czy Wołodymyr Zełenski cieplej przytulał Andrzeja Dudę, czy Emmanuela Macrona. Otóż prezydent Francji wielokrotnie twierdził, że „pojedzie do Kijowa, gdy przyjdzie na to odpowiedni czas”, a skoro pojechał w tygodniu pomiędzy dwoma turami wyborów parlamentarnych, kiedy utrzymanie jego większości w Zgromadzeniu Narodowym stanęło pod dużym znakiem zapytania, to jego wyjazd należało traktować przede wszystkim przez pryzmat rodzimej kampanii wyborczej – kampanii, której w zasadzie, jako takiej, nie było.
Podobnie bowiem jak podczas kampanii prezydenckiej, Emmanuel Macron i tym razem obrał strategię unikania konfrontacji z przeciwnikami przy jednoczesnym utrzymywaniu maksymalnej widoczności medialnej, co niewątpliwie zapewniła mu wizyta w Kijowie, w dodatku w towarzystwie kanclerza Niemiec oraz premiera Włoch. Wołodymyr Zełenski z pewnością miał świadomość, jaki jest główny cel tej wizyty i za sesję fotograficzną ze swoim udziałem wystawił odpowiedni rachunek, który Emmanuel Macron bez problemu uiścił: zapowiedź dostawy dla Ukrainy kolejnych ośmiu sztuk francuskich dział Caesar oraz, przede wszystkim, poparcie Francji dla przyznania Ukrainie statusu kandydata do Unii Europejskiej (poparcie iście osobliwe, z perspektywą czasową akcesu ad calendas Graecas, jak dał do zrozumienia prezydent w wywiadzie, którego udzielił w drodze powrotnej do Paryża).