"Chwała Polsce! Sława Ukrajini!"
Żeby było jasne – skandaliczne wypowiedzi ambasadora Melnyka (pomimo późniejszych, bardzo niewyraźnych przeprosin) czy milczenie Zełenskiego 11 lipca zasługują na ostrą krytykę. Kijów pokazał, że wsparcie ze strony Warszawy w wojnie z Moskwą to za mało, żeby wykonać jakikolwiek gest w sprawie Wołynia. Ale, jak już pisałem na tych łamach, być może to polski rząd ponosi za to odpowiedzialność. Bo za mało naciskał. A nienaciskany Zełenski byłby naiwnym wariatem, gdyby sam z siebie zaryzykował krytykę umoczonej w polskiej krwi organizacji zbrojnej, która przez wielu jego rodaków uważana jest za bohaterską.
Ale historia polsko-ukraińska to nie tylko 1943 r., ale również 1920 r. Przed Bitwą Warszawską była Wyprawa Kijowska. A Ukraińcy walczyli z Polakami ramię w ramię przeciwko bolszewikom. Nic dziwnego, że dziś chcą o tym pamiętać. 102 lata temu Polacy uratowali Europę przed najazdem ze Wschodu. Ukraińcy chcą przekonać świat, że oni dziś robią to samo. A nawet więcej – że również wtedy robili to samo, ramię w ramię z Polską. Dlatego też przywódcy i dowódcy ukraińscy nie ograniczyli się do składania życzeń z okazji Święta Wojska Polskiego, ale ponadto przypomnieli o roli swoich przodków w zwycięstwie, którego rocznica tym świętem się stała.
Oczywiście, znalazły się głosy krytyki. Bo Zełenski mówi jednym tchem „chwała Polsce!” i „sława Ukrainie!”. Bo Ukraińcy 102 lata temu walczyli słabo, niezbyt chętnie, było ich mało, więc nie powinni dziś sobie przypisywać cudzych zasług. Fundamentalnie się nie zgadzam z obiema tezami. Wbrew temu, co wygaduje część narodowców i kresowiaków, hasło „sława Ukrajini!” nie zostało wymyślone przez banderowców. Funkcjonowało już w czasach Ukraińskiej Republiki Ludowej. Banderowcy dodali odpowiedź „herojam sława!”. No i co z tego? W treści hasła nie ma nic antypolskiego. Trzeba naprawdę mieć obsesję, żeby krytykować Zełenskiego, kiedy obok „chwała Polsce!”, mówi „sława Ukrajini!”, czyli „chwała Ukrainie!”. A co, miał powiedzieć „niech żyje Ukraina!”?! Założę się, że i tak znalazłby się ktoś, komu takie hasło skojarzyłoby się z UPA…
Co do zaś do udziału Ukraińców w wojnie 1920 r…. Rzeczywiście, wojska URL nie przechyliły szali zwycięstwa na stronę polską. Ale, z całym szacunkiem – Polskie Siły Zbrojne na Zachodzie, w tym armia Andersa, również były kroplą w morzu ogólnoświatowych zmagań z hitlerowskimi Niemcami. A jakoś ich zasługi nie są deprecjonowane. Przecież wiadomo, że chodzi o symboliczny udział. To prawda też, że po prostu URL Petlury nie miała wystarczającego poparcia samych Ukraińców. Nie pociągnęła rodaków do walki u boku Polski. Ale co z tego?! Znowu – chodzi o symbole. W 1920 r. znalazła się ukraińska siła polityczna, która sprzymierzyła się z Polską przeciwko bolszewikom. Mało tego – Petlura przecież nawet zrzekł się Lwowa na rzecz Warszawy. Tego wielu galicyjskich nacjonalistów do dziś nie może mu wybaczyć. Petlura – słaby politycznie socjalista, który nie tylko nie dał rady zbudować wolnej Ukrainy, ale jeszcze oddał Polakom Lwów. A potem przez Polaków w zasadzie został oszukany. Bo przecież w traktacie ryskim Warszawa zgodziła się podzielić Ukrainą z bolszewikami, przekreślając projekt federacyjny (czy ten projekt w ogóle miał sens i szanse – to już sprawa roztrząsana od lat przez historyków). Ukraińcy mogli wyrzucić Petlurę na śmietnik historii jako nieudacznika, a nawet zdrajcę. A jednak tego nie zrobili.
Ileż to razy w Polsce słychać było głosy nieśmiałej nadziei na to, że Petlura zdetronizuje kiedyś Banderę w ukraińskim panteonie bohaterów. Rzecz jasna, to wciąż mało prawdopodobne. Ale powinniśmy pielęgnować i doceniać każdy moment, w którym Ukraińcy szczycą się walką z bolszewikami nie w szeregach banderowców, a w szeregach petlurowskich oddziałów, sprzymierzonych z Piłsudskim. Taka jest bowiem alternatywa. Ukraińcy muszą odwoływać się do historii wojen z Moskwą. Chyba lepiej, aby czcili pamięć żołnierzy URL niż ludobójców UPA?
Poza tym, nie jest tak, że Ukraińcy próbują nam odebrać nasze zwycięstwo. We wszystkich życzeniach liderzy państwa ukraińskiego jasno stwierdzają, że był to przede wszystkim polski triumf.
Wreszcie, ukraińska pamięć o 1920 r. może nam bardzo pomóc. Niestety, świat średnio pamięta o tym, jak to 102 lata temu Polacy uratowali Europę (nie wchodźmy już w szczegóły, czy tylko siebie, czy siebie i Niemcy, czy siebie i całą Europę) przed nawałą bolszewicką. Trochę z naszej winy, bo od lat kult klęsk i nieśmiałość w mówieniu o triumfach sprawia, że więcej opowiadamy o Powstaniu Warszawskim. Ale właśnie dziś, w dobie rosyjskiej inwazji na Ukrainę, Kijów może wesprzeć mit „osiemnastej największej bitwy w dziejach świata”. Polacy, wsparci narracją Zełenskiego i jego ludzi, może przecież powiedzieć światu mniej więcej tak: „patrzcie, dziś oczy świata zwrócone są na Ukrainę, która broni Zachodu przed Rosją. I my jej w tym pomagamy. Ale pamiętajcie, że 102 lata wcześniej my tak samo obroniliśmy Zachód przed Rosją. Ukraińcy też o tym mówią, bo oni w tym brali udział. My wtedy wygraliśmy, pokazaliśmy, że można tego dokonać”.
Oczywiście, zaraz podniosą się głosy „realistów”, którzy zarzucą mi naiwność, bo przecież zaraz cały Zachód naciśnie na Ukrainę, by się z Rosją dogadać. Ale ja piszę wyłącznie o sferze symboli i polityce historycznej. Nie chodzi o to, by w zachwycie nad gestami Kijowa posłać nie tylko polskie czołgi, ale również ich polskie załogi, na front (czego z pewnością bardzo chcieliby Ukraińcy) i dać się wciągnąć w bezpośrednią konfrontację, nieuzgodnioną z sojusznikami (to byłoby szaleństwo). Chodzi o to, by korzystając z symbolicznego wsparcia Ukrainy wreszcie wykrzyczeć (nie histerycznie, lecz dobitnie i stanowczo) prawdę o tym, jak Polska obroniła kiedyś Zachód przed barbarzyńcami ze Wschodu. Niezależnie od tego, ile w tej prawdy faktów, a ile interpretacji. Przecież chodzi o politykę historyczną, o walkę na froncie pamięci. To też newralgiczny front.