Nigdzie bardziej niż w Polsce
Czymże innym niż naiwnością jest przecież sądzić, że administracja amerykańska będzie uzależniać swoją współpracę z Polską w dziedzinie obronności od zmian polskiej demokracji w kierunku pożądanym przez autorów artykułu, redakcję NYT i środowiska lewicowo-liberalne. Do tego jednak wzywają autorzy publikacji.
Stany Zjednoczone - niezależnie od tego która z partii znajdowała się u władzy - wielokrotnie demonstrowały realizm w swojej polityce zagranicznej, tym bardziej więc będzie tak ze strategicznie dla nich istotnym zadaniem trwałego osłabienia Rosji.
Naiwnością jest również sądzić, że tamtejsze ośrodki decyzyjne (a szczególnie ich eksperci) nie rozumieją hierarchii wartości i priorytetów obecnych rządów regionu, począwszy od Helsinek, a skończywszy na Bukareszcie, podkreślę, rządów o różnym, mniej i bardziej liberalnym profilu.
Zagrożona przez państwo rosyjskie suwerenność (od trzech - pięciu stuleci zjawisko to jest niemal stałym utrapieniem dla regionu) wzbudza oczywiste zachowani rządów państw regionu, a że współgrają one z globalnymi priorytetami strategicznymi USA - zbieżność celów jest tu oczywista.
Naiwnością, wreszcie, byłoby sądzić, iż skromny artykuł w dziale opinii NYT choćby odrobinę wpłynie na amerykańską administrację i jednocześnie zakładać, że nie wpisze się on (wyjątkowo celnie) w obecną komunikacyjną strategię rządu niemieckiego, któremu z oczywistych względów bardzo nie podoba się - sprawnie czy niezdarnie dokonywana - emancypacja państw znajdujących się w jego przydomowym ogródku i utrata, powiedzmy, "strategicznej przewagi konkurencyjnej", jaką od czasów Schroedera wypracowała sobie RFN dzięki głębokiej, fundamentalnie naruszającej europejskie bezpieczeństwo współpracy z Rosją.
A jeśli wszystko to nie jest przejawem naiwności, to czym jest?
Nie wiem, na ile poglądy wyłożone w tym artykule są reprezentatywne dla polskich liberałów, nie wchodząc już w to, na ile jakakolwiek siła polityczna rzeczywiście liberalne poglądy w Polsce reprezentuje, a wreszcie - która pod wezwaniem opublikowanym przez autorów gotowa się otwarcie podpisać. Sami autorzy skłonni są jednak uczynić bardzo dużo dla zmiany rządów w Polsce, warto zatem przyjrzeć się pokrótce choćby dwóm zagadnieniom podniesionym przez nich w NYT.
Wyjawiają oni czytelnikom NYT, iż Polska udzielając ogromnego wsparcia Ukrainie nie czyni tego dla obrony wolności i demokracji, a jedynie dla obrony swojej suwerenności i prawa do samostanowienia. Zastanawiam się jak zatem w hierarchii wartości autorów sytuuje się suwerenność i dlaczego jej obrona miałaby być bardziej wstydliwa czy niepełnowartościowa, gdyby z polską demokracją działy się rzeczywiście rzeczy tak straszne, jak opisują? Czy gotowi byliby nam powiedzieć, że polska suwerenność przy kulejącej demokracji jest już niewarta obrony?
Druga kwestia to sposób opisu naszego regionu, a w szczególności Polski, po inwazji Rosji na Ukrainę. Autorzy piszą tak: "Wojna na Ukrainie ujawniła wiele paradoksów. Jednym z najbardziej osobliwych jest to, że inwazja Władimira Putina sprawiła, iż autokratyczni politycy w sąsiednich krajach nagle wyszli na tych dobrych. Nigdzie nie stało się tak bardziej niż w Polsce." Dla wątpiących przywołuję tekst oryginalny: The war in Ukraine has thrown up many paradoxes. One of the most peculiar is that Vladimir Putin's invasion made autocratic politicians in neighboring countries look, all of a sudden, like the good guys. Nowhere was this more the case than in Poland. "Nigdzie nie stało się tak bardziej niż w Polsce" - piszą.
Czy naprawdę spośród spośród mniej lub bardziej autokratycznych rządów wokół Rosji właśnie polski rząd (przy wszystkich jego wadach absolutnie nie wypełniający definicji autokratyzmu) najbardziej skorzystał w tym procesie „wychodzenia na dobrych"? Już samo postawienie polskiego rządu obok Turcji, Azerbejdżanu czy nawet, nieporównywalnych z dwoma wspomnianymi, Węgier, jest niewiarygodnym nadużyciem i manipulacją, że użyję najdelikatniejszych określeń. Twierdzenie zaś, jakoby zachodni politycy ‚przeoczyli na swój koszt" powyższy paradoks po to, by zbudować wspólny front z jednej strony w sposób mało wiarygodny przedstawia tych ostatnich jako gapowatych (a nie pragmatyków skupionych na realnym wyzwaniu), a z drugiej sufluje jakoby ten wspólny front rzeczywiście ot, tak, od razu powstał.
Czy autorzy rzeczywiście liczą na to, że już nikt nie będzie pamiętał wielomiesięcznych wahań, blokowania, a potem prób wyhamowania zachodniej reakcji przez Niemcy i Austrię? (Nb. na szczęście o Węgrach nikt nie zapomniał).
Niemcy, wbrew wszystkim ostrzeżeniom, realizowały swoje polityczne i ekonomiczne interesy wynikające z bliskiej współpracy z Rosją przed i po 2014 roku, izolowały w ramach UE działania Polski i krajów bałtyckich w obszarach bezpieczeństwa i energetyki. Do dziś, co potwierdzają dane organizacji pozarządowych, niemieckie i austriackie firmy najszerzej z zachodnich działają na rynku rosyjskim, dokonując cudów by zminimalizować ryzyka wizerunkowe, które mogłyby spowodować ich przeróżne strategie przetrwania. Pisałem o tym zeszłej jesieni w Do Rzeczy, i zaskakująco mało się tu zmieniło.
W licznych artykułach J. Kuisza i K. Wigury, które zdarzyło mi się czytać znajdowałem zazwyczaj sporą dozę spokojnej analizy i realizmu, nawet jeśli stosunkowo często nie zgadzałem się z wnioskami. W artykule w NYT zupełnie tych cech nie odnajduję, a zauważam - przecież nie naiwność - zniecierpliwienie, złość i irytację: jak się zdaje złych doradców w profesji analityka i publicysty.
Autorzy artykułu świetnie wiedzą, jak zachowałoby się środowisko dziennikarskie w Niemczech gdyby podobne wezwanie - do uzależnienia istotnych aspektów amerykańskiej polityki wobec RFN od korekty w polityce niemieckiego rządu - niemiecki publicysta opublikował w NYT.
Jednakowoż tu zgodzę się z autorami: gdzie indziej zaistnienie podobnych zjawisk jest mało prawdopodobne. W każdym razie - nigdzie bardziej niż w Polsce.
Tomasz Kazmierowski, założyciel Fundacji Identitas i literackiej Nagrody Identitas