Prostowanie historii: 1985–1997–2000–2004
Pamiętam, że jako drugiego wiceprzewodniczącego przegłosowano Waldemara Pawlaka. Inauguracja była w blasku fleszy: prezydium tworzyli były premier i byli ministrowie (łącznie ze mną - ministrem ds. europejskich w rządzie Jerzego Buzka i ministrem w Kancelarii Premiera), a Polska była na ostatniej prostej do UE. Ta prosta jednak się wydłużyła, choć mnie to akurat zupełnie nie zaskoczyło. Jako minister „od Europy” ("Mister Europe" – jak to niektórzy określali) publicznie przewidywałem jesienią 1997 r., że Polska wejdzie do UE nie wcześniej, niż w roku 2004-2005.
Było to w kontrze do ówczesnego prezydenta Francji Jacquesa Chiraca, który w polskim Sejmie wygłosił mowę, w której zadeklarował, że nasz kraj znajdzie się w UE w roku… 2000. Spora część obywateli, zwłaszcza dziennikarzy, uwierzyła lokatorowi Pałacu Elizejskiego do tego stopnia, że gdy ja realistycznie mówiłem, że wejdziemy do Unii 4-5 lat później, niż głosił gość z Paryża, to „Gazeta Wyborcza” i nie tylko, wylewała na mnie kubły pomyj, że polityk Zjednoczenia Chrześcijańsko-Narodowego… opóźnia wejście Rzeczypospolitej do Wspólnot Europejskich! Jedna z atakujących mnie najostrzej dziennikarek "GW" została potem zatrudniona w Brukseli. Potem oczywiście to towarzystwo pochowało ogony pod siebie, nie weszło pod stół i nie odszczekało i do tej pory mało kto wie, że gdy chodzi o datę naszego wejścia do Unii, to ja miałem rację, przewidując siedem lat wcześniej, kiedy to nastąpi, a Jacques Chirack naobiecywał Polakom gruszek na wierzbie – ale jakoś nie wyrosły…
Chiraca spotkałem potem jako minister ds. europejskich w Brukseli podczas szczytu UE. Było to o tyle zabawne, bo republikanin prezydent Chirack zorganizował swoją konferencję prasową, a socjalistyczny premier Francji Lionel Jospin, późniejszy kandydat socjalistów na prezydenta Republiki – swoją. Taki dwugłos był z mojego punktu widzenia czymś absolutnie niepojętym i obniżał autorytet Francji (no, może nie aż tak, jak ostatnie demolki na ulicach Paryża i innych francuskich miast...).
Piszę o tym, aby upomnieć się o prawdę, bo nasi przeciwnicy mają skłonność do fałszowania historii. Nie tylko zresztą przeciwnicy, skoro nawet były prezes IPN profesor Jarosław Szarek w swej pracy o NZS-ie był łaskaw wyssać z palca informację, że II w ogóle, a I w podziemiu Zjazd Niezależnego Zrzeszenia Studentów odbył się rzekomo w jednym z akademików Politechniki Warszawskiej! A tymczasem tak naprawdę odbył się w mieszkaniu mojej śp. Mamy, w Warszawie na Starym Mieście, przy ulicy Brzozowej 10. Budynek i mieszkanie były specyficzne i nadawały się do konspiracji. Dom Profesorskiej Spółdzielni Mieszkaniowej znajdował się na skarpie, w związku z tym, gdy wchodziło się do niego od ulicy Brzozowej to żeby dostać się do niego na parter trzeba było zejść... dwa i pół pietra w dół. A mieszkanie mojej śp. Mamy było na parterze. W samym mieszkaniu natomiast w przedpokoju były drzwi do szafy, które jak się otworzyło, to okazywało się, że to nie jest żadna szafa, tylko zakonspirowany korytarz, który łączył przedpokój z pokojem po prawej stronie przy ominięciu pokoju środkowego. W korytarzu było zamontowane światło, a nawet wisiały portrety Piłsudskiego i Dmowskiego. Wszystko to nadawało aurę tajemniczości i było jak znalazł dla naszego konspirowania.
Piszę o tym bynajmniej nie jako wstęp do pamiętników - bo na te przyjdzie czas na emeryturze, a na nią się nie wybieram - ale gwoli prawdy historycznej, o którą po upływie prawie 40 lat od działalności podziemnego NZS-u coraz trudniej.
W tamtym podziemnym zjeździe NZS-u wzięli udział przedstawiciele środowisk akademickich m.in. Wrocławia, Krakowa, Warszawy, Łodzi, Katowic i Radomia. Paręnaście lat po tym konspiracyjnym zgromadzeniu Niezależnego Zrzeszenia Studentów ja zostałem ministrem konstytucyjnym w rządzie Buzka, a inny uczestnik tego zjazdu, reprezentujący obok Janka Waliszewskiego Łódź – kibic ŁKS-u Jacek Dębski wiceministrem odpowiedzialnym za sport...
Cóż, to mógłby nawet być scenariusz do sensacyjnego filmu…