• Autor:Jan Fiedorczuk

"Reprywatyzacja warszawska" – czy urzędnik jest zawsze niewinny?

Dodano:
Warszawa
Główna teza książki sprowadza się do twierdzenia, że w sprawie afery reprywatyzacyjnej warszawskim urzędnikom nie można niczego zarzucić, gdyż pracując w ratuszu, realizowali oni jedynie wyroki sądowe. Byli podwładni prezydent Gronkiewicz-Waltz twierdzą, że zostali przez nią zwolnieni i rzuceni mediom na pożarcie, aby ona mogła ocalić swoje stanowisko. Według nich, reprywatyzacyjnym skandalom są winni politycy, adwokaci, sądy; winni są wszyscy, tylko nie urzędnicy – pisze Jan Fiedorczuk w recenzji książki "Reprywatyzacja warszawska. Byli urzędnicy przerywają milczenie".

„Reprywatyzacja warszawska” oferuje nam przede wszystkim wgląd w świat pierwszoplanowych aktorów całej historii – pracowników ratusza warszawskiego. Wbrew temu, co mógłby sugerować podtytuł książki („urzędnicy przerywają milczenie”), nie mamy do czynienia z pozycją „demaskatorską”. „Reprywatyzacja…” to wywiad-rzeka z osobami bezpośrednio zaangażowanymi w proceder wydawania decyzji zwrotowych dotyczących kamienic – Marcinem Bajko oraz Jerzym Mrygoniem.

Pierwszy z nich jest byłym dyrektorem Biura Gospodarki Nieruchomościami, który na słynnej Mapie Reprywatyzacji autorstwa stowarzyszenia „Miasto Jest Nasze” zajmuje drugie miejsce, plasując się tuż za Hanną Gronkiewicz-Waltz (jak sam przyznaje, określano go „prawą ręką prezydent Warszawy”). Mrygoń był natomiast jego zastępcą – to on przez kilka lat podpisywał decyzje zwrotowe związane z reprywatyzacją budynków i posesji. Warto zaznaczyć, że postawiono mu zarzuty niedopełnienia obowiązków w związku ze sprawą słynnej działki przy dawnym adresie Chmielna 70, od której cała afera reprywatyzacyjna nabrała medialnego rozgłosu. Dialog z urzędnikami prowadzi natomiast Patryk Słowik – dziennikarz „Gazety Prawnej”.

Prezydent w panice

Z opowieści urzędników wyłania się obraz Hanny Gronkiewicz-Waltz, która w sierpniu 2016 roku w obliczu medialnej burzy po prostu spanikowała. Z wypowiedzi Bajki i Mrygonia wynika, że prezydent stolicy przez kilka pierwszych miesięcy od wybuchu afery broniła swoich pracowników oraz wydawanych przez nich decyzji, po czym w ciągu dosłownie jednej nocy odwołała ich spotkania, ogłosiła w mediach, że ich zwalnia, a następnie zdecydowała o rozwiązaniu całego Biura Gospodarki Nieruchomościami. Tok działania Gronkiewicz-Waltz wydaje się w obliczu zeznań urzędników zupełnie spontaniczny i pozbawiony logiki.

Linia obrony pani prezydent, zgodnie z którą po prostu nie zdawała sobie sprawy z tego, co się dzieje z miastem, jest powszechnie znana. Poseł Paweł Lisiecki z PiS w rozmowie z „Do Rzeczy” stwierdził, że z jej zeznań można by wysnuć wniosek, że „nie miała pojęcia o zarządzaniu miastem, sprawowała osobisty nadzór nad procesami reprywatyzacyjnymi, ale w praktyce niczego nie sprawdzała”. Jednak ta powszechnie znana z medialnych wystąpień wersja kłóci się z relacją Bajki i Mrygonia.

Urzędnicy wskazują, że Gronkiewicz-Waltz była bardzo dobrze poinformowana o zawiłościach prawnych dotyczących reprywatyzacji, a po wybuchu afery wielokrotnie konsultowała się ze swoimi podwładnymi w sprawie co bardziej kontrowersyjnych decyzji zwrotowych. I tak choćby Bajko wskazuje w pewnym momencie, że prezydent po prostu kłamała twierdząc, że w sprawie Chmielnej 70 jeden z urzędników zataił przed nią informacje niezbędne do wydania decyzji.

Paniczny strach w Gronkiewicz-Waltz miała wywoływać przede wszystkim kwestia kamienicy przy Noakowskiego 16, na której wzbogacił się jej mąż. Bańko przyznaje, że w tej sprawie prezydent wielokrotnie do niego wydzwaniała i była doskonale poinformowana o wszelkich jej prawnych aspektach. Urzędnik sugeruje, że za strategiczną woltą Gronkiewicz-Waltz stały sondaże. Badania mogły wykazać, że stosowana początkowo obrona wydawanych przez jej podwładnych decyzji, była szkodliwa wizerunkowo. Spowodowało to, że prezydent zdecydowała o przekreśleniu dotychczasowych działań i zaczęła twierdzić, że nie posiada żadnej wiedzy na temat reprywatyzacji. Takie rozwiązanie wymagało jednak poświęcenia kilku głów i dlatego (jeżeli zawierzyć teorii urzędników), Bajko i Mrygoń stracili swoje stanowiska. Dlatego też byli podwładni pani prezydent określili samych siebie mianem „politycznych kozłów ofiarnych”.

Obrona urzędników

W sierpniu 2016 roku prezydent Hanna Gronkiewicz-Waltz za pośrednictwem mediów przekazała, że Bajko i Mrygoń zostają przez nią zwolnieni. Powodem była sprawa Chmielnej 70 – pani prezydent stwierdziła, że to urzędnicy odpowiadają za nieprawidłowości związane z reprywatyzacją. W swoich ocenach dawnej przełożonej byli pracownicy ratusza pozostają przez całą książkę zdystansowani i ostrożni.

Należy sobie jednak zdawać sprawę z głównej linii obrony autorów, którzy stają na stanowisku, że w sprawie afery reprywatyzacyjnej urzędnicy ratusza właściwie zawsze są niewinni. Otóż czy brak bezpośrednich ataków na panią prezydent nie jest spowodowany tym, że krytyka Gronkiewicz-Waltz byłaby jednocześnie krytyką najważniejszego z pracowników ratusza? Taki atak wszak zaburzyłby wizję urzędnika jako „kozła ofiarnego”, który nie może ponosić żadnej odpowiedzialności, gdyż nie podejmuje żadnych decyzji, a jedynie wykonuje wyroki sądowe. Jeżeli za złe decyzje odpowiedzialność spadłaby na najważniejszą postać w ratuszu, to również mogłaby spaść na jej podwładnych – zwykłych urzędników. Dla Bajki i Mrygonia prezydent może być winna, ale tylko jako część klasy politycznej, która swoją biernością doprowadziła do patologii w stolicy; może być winna jako polityk, a nie jako urzędnik.

Urzędnik zawsze niewinny?

Lektura „Reprywatyzacji warszawskiej” to przede wszystkim źródło informacji na temat ludzi bezpośrednio zaangażowanych w całą aferę. Jednak paradoksalnie to, co jest największym atutem publikacji, może stanowić również o niektórych jej wadach. Uwadze czytelnika nie umknie z pewnością skłonność rozmówców do usprawiedliwiania aparatu urzędniczego, którego byli częścią przez lata. Bajko wprost stwierdza podczas rozmowy, że będzie „bronił swoich byłych pracowników”, co więcej – można odnieść wrażenie, że poczytuje to sobie za powód do dumy.

Przykłady świadczące choćby tylko o możliwości niedopełnienia obowiązków przez pracowników ratusza, są natychmiast deprecjonowane, bądź zbywane lekceważeniem. Urzędnicy bronią się, twierdząc, że musieli stosować się do obowiązujących przepisów i jako władza wykonawcza, nie mieli prawa ingerować w istotę wyroków.

To tłumaczenie brzmi przekonywująco w kwestii wykonywania wyroków sądowych dotyczących konkretnych decyzji zwrotowych. Problem jednak pojawia się, gdy urzędnicy zaczynają stosować ten argument do obrony wszelkich patologii związanych z reprywatyzacją. Na podobnej zasadzie kwitują np. sprawę handlarzy roszczeń czy rodzin i znajomych urzędników, którzy się wzbogacili na reprywatyzacji – to wszystko było przecież legalne, nikt nikogo za rękę nie złapał. A czemu bogaciły się akurat rodziny prawników? Odpowiedź Bajki i Mrygonia jest prosta (aby nie powiedzieć, że prostacka) – „no, a kto miał się specjalizować [w obrocie roszczeniami – przyp. J.F.]? Ten, kto się na tym zna. Kupowali więc adwokaci i radcowie prawni”. Temat zamknięty. Czy odpowiedź, że adwokaci dorabiali się na reprywatyzacji, gdyż po prostu mieli odpowiednie wykształcenie, naprawdę była dla Słowika satysfakcjonująca?

O czym urzędnicy woleli milczeć

Należy zauważyć, że w rozmowie wiele istotnych aspektów afery pozostało jedynie wspomnianych. Szczególnie ciężko zrozumieć czemu taki los dotknął kwestię decyzji wydawanych na osoby, które od dekad już nie żyją. Gdy legalni spadkobiercy często musieli czekać latami na wydanie decyzji (co nieraz prowadziło do tego, że zdesperowani właściciele odsprzedawali swoje prawa handlarzom), to w tym samym czasie w sprawach wybitnie kontrowersyjnych, dotyczących ludzi którzy na papierze mieli po 110, 115 czy 120 lat, decyzje były wydawane bez „zbędnej” zwłoki. Przykładem może tu być niedawana sprawa kamienicy przy Łochowskiej 38, gdzie decyzję wydano na 128-letniego mężczyznę, który od niemal 70 lat już nie żył. Tego typu sprawy należą do jednych z najbardziej skandalicznych w całej aferze, a w książce zostały ledwie zasygnalizowane.

Ogólnie w rozmowie temat co bardziej kontrowersyjnych decyzji jest potraktowany w sposób zdawkowy (chlubne wyjątki, którym poświęcono więcej uwagi to jedynie Chmielna i Noakowskiego). Świetnym przykładem tegoż zjawiska jest jeden z najbardziej bulwersujących przypadków w aferze – historia Marszałkowskiej 43, która w całej opowieści jest niemal nieporuszona. Śladowa dyskusja na temat powiązań rodzinnych pomiędzy urzędnikami odpowiedzialnymi za tę sprawę, zostaje ucięta przez Bajkę słowami „nie brnijmy w to, proszę, bo zaraz będziemy musieli rozrysować całe drzewo genealogiczne”. Od Słowika moglibyśmy oczekiwać, że w takim momencie ze zdwojoną siłą przystąpi do rozwikływania tegoż „drzewa” personalnych powiązań. On tymczasem zgodnie z wolą rozmówcy zmienia temat…

Wyjątkowa perspektywa

Podczas rozmowy obaj urzędnicy ujawniają mimochodem sporo interesujących faktów – o panice Gronkiewicz-Waltz, o tym jak pani prezydent nawoływała do łamania prawa, czy też o tym jak Bajko pożyczył Jakubowi R. (jednemu z głównych „bohaterów” reprywatyzacyjnej afery)… milion złotych na pensjonat w Zakopanym (który prowadził wspólnie z Robertem N. – kolejną czołową postacią afery). To tylko kilka historii z życia w ratuszu, o których dowiadujemy się z lektury „Reprywatyzacji…”.

Czy zaakceptuje się narrację Bajki i Mrygonia, zgodnie z którą urzędnicy byli tylko bezwolnymi pracownikami, którzy w sprawie afery nie mogli nic zrobić – to już zależy jedynie od czytelnika. Sama perspektywa pracowników ratusza przedstawiona w książce jest jednak wyjątkowa. „Reprywatyzacja…” pozwala poznać świat osób bezpośrednio związanych z całą aferą warszawską; ich motywacje, sposób działania, ale również ich linię obrony – wszak oczywistym jest, że ta książka powstawała ze świadomością, iż w przyszłości może stanowić dowód w sprawie.

Polecamy
Proszę czekać ...

Proszę czekać ...

Proszę czekać ...

Proszę czekać ...