Pycha przed upadkiem. Czy PiS traci swój największy atut?
PiS doszedł w 2015 roku do władzy z postulatem pogonienia elit III RP. Owszem były również inne obietnice, inne akcenty i komponenty składające się na wizję Polski, jaka nastanie po zwycięstwie partii Kaczyńskiego, ale to postulat pognania starego układu i oddania władzy „w ręce ludu”, przywrócenia ludziom – jak to wielokrotnie podkreślano – godności, był tym, co w olbrzymim stopniu pomogło PiS-owi uzyskać tak znaczące zwycięstwo.
Partia ludu vs. partia elit
To dlatego właśnie arogancja i buta są dla PiS-u o wiele niebezpieczniejsze niż były dla PO. Partia Donalda Tuska odwoływała się mimo wszystko do innego elektoratu i obiecywała co innego niż obecnie rządzący. W przeciwieństwie do PiS-u PO nie chciała nigdy być „partią ludu”. Wręcz przeciwnie – ugrupowanie Tuska prezentowało się przez lata jako partia, a może nawet bardziej jako część szerokiego środowiska, dla elit. Ich przekaz medialny zdawał się obiecywać: „zagłosujcie na nas, a też możecie dołączyć do młodych, wykształconych z wielkich ośrodków”. To PiS-owi zależało na zagospodarowaniu i zmonopolizowaniu wizerunku partii demokratycznej, egalitarnej, narodowej, troszczącej się o przeciętnych Polaków.
Dlatego po wybuchu afery taśmowej podkreślano przede wszystkim obraz elit pałaszujących za pieniądze podatników przysmaki, na które przeciętnego Kowalskiego nie będzie nigdy stać. Treść rozmów była dla opinii publicznej drugorzędna. Prawdziwe znaczenie miał rysujący się coraz wyraźniej podział na – mówiąc w uproszczeniu – zdeprawowaną oligarchię oraz porzucony lud.
W ostatnim czasie obserwowaliśmy prawdziwą wizerunkową czarną serię partii rządzącej godzącą w jej ludowy wizerunek. Butne było wystąpienie wicepremiera Glińskiego, premie dla ministrów, broniący tychże premii minister Kowalczyk, broniący nieszczęsnego ministra poseł Tarczyński itd. Spirala zaczęła się sama nakręcać, a politykom coraz trudniej było usprawiedliwić swoje działania.
Jakkolwiek te wydarzenia obecnie nie mają znaczącego przełożenia na poparcie dla partii (a w obliczu kryzysu dyplomatycznego mogą wydawać się nawet błahe), to w przyszłości może okazać się, że będą miały o wiele poważniejsze konsekwencje niż dotychczasowe wpadki, na które wyborcy PiS-u przymykali oko.
Otrzeźwienie opozycji?
Najciekawsze jest jednak to, że najwyraźniej opozycja zaczyna sobie zdawać sprawę z potencjału, jaki niosą ze sobą powyższe kwestie. Wystarczy posłuchać dowolnej konferencji PO z ostatnich dni, wejść na Twittera albo Facebooka polityków opozycji. Oczywiście nadal znajdziemy tam ostrzeżenia o końcu demokracji itd., ale coraz częściej są one wypierane przez kwestie prawdziwie zajmujące przeciętnego wyborcę. Wystarczy hasło „dojnej zmiany” wpisać w wyszukiwarce Twittera, aby zobaczyć, jak wielkim cieszy się powodzeniem.
Oczywiście opozycja znajduje się w pułapce, którą sama nastawiła – jeżeli przez ostatnie 2 lata bez przerwy opowiadała o upadku demokracji, faszyzmie i „Kaczorze-dyktatorze”, to nie sposób w ciągu miesiąca przerzucić się na zdroworozsądkową krytykę, na punktowanie władzy za jej prawdziwe przewinienia. Bo cóż wtedy pocznie radykalny elektorat, który hodowano przez lata? To oczywiste, będzie musiał spytać się, co się stało ze sprawą demokracją. Czy już nie jest zagrożona? Paradoksalnie to pytanie byłoby jak najbardziej zasadne. „Opozycja totalna” przez ostatnie 2 lata sama zapracowała na to, aby nikt nie traktował poważnie jej słów. Nawet wtedy, gdy ma rację.
Zwodnicze sondaże
Słuchając pokrętnych tłumaczeń polityków obozu rządzącego nie sposób nie wrócić myślami do słynnego aforyzmu Lorda Actona, który twierdził, że co prawda każda władza deprawuje, ale to władza absolutna deprawuje absolutnie.
Sam Jarosław Kaczyński w rozmowie z tygodnikiem „Do Rzeczy” przyznał, że świetne wyniki jakie ostatnio uzyskuje PiS „bardzo demoralizują” polityków. Nie są to pierwsze takie słowa. Kilka miesięcy temu prezes ostrzegał kolegów partyjnych, że „brudne sieci”, które oplatają PiS należy radykalnie odciąć i „wypalić gorącym żelazem”. Widać, że „wypalanie” najwyraźniej się nie powiodło.
Świat polityki, który musi ulegać przygodnej ludzkiej naturze, jest nieprzewidywalny, przez co nie da się go zamknąć w matematycznej formule. Wiele wydarzeń, mimo że nie ma bezpośredniego wpływu na bieżące sondaże, odkłada się jednak w pamięci wyborcy. Czasem wystarczy iskra, by one wszystkie skumulowane przełożyły się na wyborcze preferencje.
Jeden odznaczony Misiewicz, „głodujący” wicepremier Gowin, czy butny wicepremier Gliński nie zmienią notowań z dnia na dzień. Te incydenty mogą się jednak zacząć odkładać i w przyszłości dać nieoczekiwane rezultaty. PiS jest już od 2 lat na fali wznoszącej. Jednak każda fala musi kiedyś zacząć opadać, a ostatnie poczynania polityków Zjednoczonej Prawicy nie oddalają w czasie tego momentu.
Co zrobią Kowalscy?
PiS wygrał dzięki kilku podstawowym czynnikom: kompromitacji poprzedniej ekipy, obietnicom socjalnym, pewnej narodowej narracji, którą udało się zaszczepić w społeczeństwie, symbolowi jakim stał się Smoleńsk (wielu komentatorów – szczególnie po lewej stronie – zdaje się w ogóle nie doceniać olbrzymiej wagi tego aspektu dla samej partii) oraz właśnie dzięki wizerunkowi partii ludowej, partii prawdziwie demokratycznej.
Wygrał m.in. dzięki temu, że był postrzegany jako partia zwykłych Polaków – partia Kowalskich, których nie interesuje całe „ideolo”, jakim zaczęły żyć lewicowe i liberalne ugrupowania w ostatnich latach; Kowalskich, którzy, w przeciwieństwie do wicepremiera Gowina, naprawdę nieraz zastanawiają się czy im starczy do pierwszego. To oni w 2015 roku pozwolili Prawu i Sprawiedliwości zdominować polską scenę polityczną. Oni też mogą odwrócić ten stan rzeczy.
Wyłączną odpowiedzialność za tekst ponosi autor. Tekst nie musi być tożsamy ze stanowiskiem redakcji.