Pokojowy plan Trumpa, Polacy na wojnie na Ukrainie
Zapowiedzi, od dawna czynione przez prezydenta – elekta, sprawiają, że można spodziewać się szybkiego zakończenia konfliktu. Z pewnością nie nastąpi to w ciągu 24 godzin od objęcia urzędu, jak obiecywał Trump. Prawdopodobnie jednak prezentowana taktyka zwiększania i zmniejszania dostaw uzbrojenia w celu nacisku na obie strony może okazać się skuteczna. Pozostaje jednak pytanie, w jaki sposób trwale zakończyć konflikt. W dodatku satysfakcjonujący nie tylko Rosję i Ukrainę, ale i Stany Zjednoczone.
Zarówno Waszyngton jak i Moskwa rozpoczęły już przygotowania, aby uzyskać jak najlepszą pozycję negocjacyjną w rozmowach pokojowych. Tak należy traktować wydaną co prawda przez urzędującego prezydenta Bidena zgodę na użycie amerykańskiej broni dalekiego zasięgu na terytorium Rosji. Podobnie jak przybierającą ostatnio na sile ofensywę Rosjan w Donbasie i prawdopodobne przygotowania do kolejnej na Zaporożu.
Równocześnie trwa ofensywa dyplomatyczna głównych aktorów. Donald Trump wyznaczył na swojego specjalnego przedstawiciela ds. Ukrainy i Rosji Keitha Kelloga. Ten emerytowany amerykański generał będzie prawdopodobnie odpowiedzialny za negocjowanie umowy, która ma zakończyć konflikt.
Trzy plany
Warto więc tu przytoczyć poglądy Kelloga na tą sprawę. Wyłożył je w kwietniu br., w artykule „America First, Russia, & Ukraine”, opublikowanym na portalu promującego prezydenturę Donalda Trumpa think – tanku America First Policy Institute. Wg generała, konflikt powinien zakończyć się ustępstwami terytorialnymi Ukrainy, która odda zajęte przez Rosję tereny, otrzymując jednocześnie gwarancje bezpieczeństwa, wsparcie zbrojne i przy odbudowie ze zniszczeń wojennych. Sprawa członkostwa w NATO zostałaby odłożona na dłuższy, bliżej nie określony czas. Sankcje wobec Rosji miałyby zostać złagodzone. Nie ma to być rozwiązanie docelowe, ale jedynie do czasu „przełomu dyplomatycznego” w Moskwie, co prawdopodobnie ma oznaczać koniec władzy Władimira Putina. Nadrzędnym celem ma być stabilizacja sytuacji w regionie. Jeżeli Moskwa będzie przestrzegać tych warunków, możliwa będzie normalizacja stosunków z nią.
Działania dyplomatyczne podejmują też Ukraińcy. Na początku grudnia z przyszłym wiceprezydentem USA J.D. Vancem i Kellogiem spotkała się ukraińska delegacja na czele z szefem biura prezydenta Andrijem Jermakiem. Jak donosił „The Wall Street Journall”, rozmowy te prawdopodobnie wpłynęły na stanowisko ukraińskich władz, które kilka dni temu ogłosiły, że nie upierają się już przy natychmiastowym członkostwie w NATO, ale zadowolą się dwustronną umową gwarantującą bezpieczeństwo na podobieństwo umów USA z Japonią czy Koreą. Prawdopodobnie postawieni pod ścianą Ukraińcy zgodzili się również na pozostałe punkty proponowane przez Kelloga.
Oprócz jego planu, dyskutowane są obecnie jeszcze dwa inne projekty. Plan J.D. Vance’a zakłada utworzenie stref zdemilitaryzownych na wschodzie Ukrainy i silne ufortyfikowanie ich granic. Ukraina nie miałaby wstępu do NATO. Z kolei plan byłego szefa Wywiadu Narodowego Richarda Grenella zakłada utworzenie na wschodzie kraju „stref autonomicznych”. W tym przypadku Ukraina również trwale pozostawałaby poza NATO. Gwarancją przestrzegania porozumienia byłyby w tym wypadku międzynarodowe siły zbrojne, rozmieszczone na Ukrainie.
Bardzo lokalny hegemon
Swoją odpowiedź na te wydarzenia przygotowała też Moskwa. Objęty sankcjami rosyjski oligarcha Konstantin Małofiejew w rozmowie z „Financial Times” odrzucił plan Kelloga, wysyłając go razem z nim do diabła. Małofiejew stwierdził, że Putin nie zaakceptuje rozejmu na Ukrainie, o ile porozumienie nie będzie obejmować „przyszłości Europy i świata”. Małofiejew postawił też warunki wstępne do rozmów Trumpa z Putinem – cofnięcie zgody na atakowanie bronią dalekiego zasięgu celów w Rosji i usunięcie Wołodymyra Zełeńskiego ze stanowiska. Całość okraszona rytualnymi zaklęciami o tym, że „świat stoi na krawędzi wojny nuklearnej”, o czym świadczy użycie broni dalekiego zasięgu przeciw Rosji i systemu Oriesznik na Ukrainie przez samych Rosjan. Małofiejew groził, że następne rakiety mogą mieć już ładunek nuklearny.
Warunkiem uniknięcia takiego scenariusza jest uregulowanie również innych zapalnych spraw na świecie, jak Wojna na Bliskim Wschodzie i sojusz rosyjsko – chiński. Przede wszystkim trzeba jednak uznać Ukrainę za strefę rosyjskich wpływów i integralną część interesów Moskwy. Jak stwierdził Małofiejew „Chcemy długoterminowego pokoju. Jakiegoś ogólnego porozumienia w sprawie porządku globalnego”.
Jeżeli dodać do tego, że na propozycję pokoju czy też raczej rozejmu w jakiś sposób będą też musieli zgodzić się Ukraińcy, sprawa wygląda na bardzo skomplikowaną. Prawdopodobnie, jeżeli dojdzie do porozumienia pokojowego, będzie ono wypadkową przedstawionych wyżej propozycji. Oczywiście klucze do porozumienia pokojowego leżą bardziej w Moskwie, niż w Waszyngtonie. Jednak próby zmiany europejskiego czy światowego porządku w wyniku zdobycia kilku miast i wiosek na Ukrainie w ciągu prawie trzyletniej kampanii, w której poniosło się idące w dziesiątki tysięcy żołnierzy i sprzętu straty zakrawa na śmieszność. Straszenie w tym celu użyciem kolejny raz nuklearnej broni „która nie ma odpowiednika na świecie” w końcu doprowadzi do adekwatnej reakcji nie tylko Zachodu, ale i państw, które dzisiaj pozostają neutralne w konflikcie Rosja – Ukraina. Jak mawiają mieszkańcy Appalachów, „żeby jeść zupę z diabłem, trzeba mieć długą łyżkę”.
Za wczesne oklaski
Co to oznacza dla Polski? Wydaje się, że gromkie oklaski po wyborze Donalda Trumpa na prezydenta niosące się z prawej strony polskiego Sejmu były przedwczesne, a pewnie i nieuzasadnione. Dla nas od każdej koncepcji Trumpa z pewnością lepsze byłyby wizja konfliktu i pomocy Ukrainie przyjęte przez administrację Joe Bidena. Dozowanie pomocy, wyniszczające Rosję, ale także i samą Ukrainę. Nawet za cenę rzekomej czy też prawdziwej inwazji LGTB i innych dziwacznych koncepcji ideologicznych, eksportowanych przez amerykańskich Demokratów.
Mleko się jednak rozlało i trzeba pogodzić się z rzeczywistością, tudzież próbować ustawić Polskę w jak najlepszej pozycji w tej jakby nie było całkowicie nowej sytuacji geopolitycznej.
W wymiarze międzynarodowym należy zacieśniać stosunki dyplomatyczne i militarne z państwami wschodniej flanki NATO, zwłaszcza ze świeżo przyjętymi do Sojuszu Finlandią i Szwecją, które dysponują całkiem pokaźnym potencjałem odstraszania i są w podobnym stopniu co Polska zagrożone rosyjską agresją. Wydaje się, że obecny rząd rozumie tą potrzebę, czego wyrazem była wizyta Donalda Tuska na forum państw nordyckich i bałtyckich w Sztokholmie pod koniec listopada br. i podpisanie tam porozumienia o strategicznym partnerstwie ze Szwecją. Problemem będą stosunki z Niemcami, które ze względu na swój podupadający przez wysokie ceny energii przemysł, dążyć będą za wszelką cenę do normalizacji stosunków z Rosją. Nie tylko kosztem Ukrainy, ale i pewnie państw wschodniej flanki NATO. Pytaniem pozostanie więc, czy obecny polski rząd po przewidywanej zmianie władzy w Niemczech co może nastąpić na początku przyszłego roku, będzie w stanie odciąć się od dotychczasowej polityki i zrobić pivot na rzeczywisty sojusz z państwami nastawionymi bardziej antyrosyjsko.
W sferze wewnętrznej przede wszystkim należy intensyfikować zbrojenia, realizując już zawarte kontrakty i zawierając nowe. Dotyczy to zwłaszcza nowych bojowych wozów piechoty, których praktycznie w całości pozbyliśmy się na rzecz Ukrainy i wielozadaniowych samolotów bojowych, których roli w pełnoskalowym konflikcie nie przejmą kupione od Korei FA-50. Kolejną sprawą jest rozwój zdolności wykorzystania dronów na polu walki, w tym masowa produkcja własnych statków powietrznych tego typu. Trzeba też rozwijać własne zdolności produkcji środków dalekiego rażenia – rakiet manewrujących i pocisków balistycznych, o produkcji zwykłej amunicji do artylerii lufowej nie wspominając.
Stany Zjednoczone, nawet pod przywództwem Donalda Trumpa i jego podejrzewanych o prorosyjskie sympatie współpracownikach raczej nie wycofają się z Europy. Kluczowe jednak będzie wzmocnienie europejskiej obronności w ramach NATO. Zgodnie z „transakcyjnym” traktowaniem zobowiązań, co wielokrotnie powtarzał Donald Trump. Powinno to pozwolić na utrzymanie amerykańskich sił zbrojnych w Europie na nie zmienionym poziomie, zwłaszcza w jej śr. – wsch części, a może nawet na jego zwiększenie. Natomiast nawet w razie ich wycofania pozwoli na odstraszanie Rosji, wyczerpanej po niewielkiej w sumie – jak na potencjalne możliwości światowej potęgi, którą chce być – kampanii na Ukrainie.
Bez USA też damy radę
Jak przekonywał ostatnio na konferencji „Lotnictwo Nowej Generacji” Zastępca Dowódcy Generalnego gen. dyw. pil. Cezary Wiśniewski, Polskę stać na budowę sił powietrznych, które mogą wygrywać z każdym przeciwnikiem w naszym regionie, w tym z Rosją. I nie są to li tylko przechwałki pilotów, czy też lobbowanie na rzecz jednego rodzaju sił zbrojnych, kosztem innych. Stan rosyjskiego lotnictwa po prawie dziesięciu latach prowadzenia działań w Syrii i trzech w Ukrainie nie przedstawia się najlepiej. Wg raportu portalu Defence 24 z lipca br. gotowych do użycia pozostało około 350 nowoczesnych samolotów bojowych. Zdolności produkcyjne przemysłu lotniczego oceniane są na kilkanaście sztuk takich maszyn rocznie. I ciągle się zmniejszają ze względu na sankcje nałożone na Rosję. Tymczasem lotnictwo europejskiej części NATO, nie wliczając USA i Kanady, to kilka razy więcej nowoczesnych samolotów bojowych, w tym kilkadziesiąt najbardziej zaawansowanych samolotów 5. generacji F-35. Znacząco lepsze są też możliwości samolotów najnowszych generacji i poziom wyszkolenia i umiejętności zachodnich pilotów. Oznaczałoby to, że w ewentualnym konflikcie z NATO, Rosjanie nie będą nawet mogli prowadzić tak ograniczonych działań lądowych, jak obecnie na Ukrainie.
Drugim ważnym zadaniem jest wzmacnianie odporności społeczeństwa, w tym na dezinformacje i przygotowanie go do ewentualnego konfliktu zbrojnego. Obrona cywilna w Polsce nie funkcjonuje ani w sferze prawnej – dopiero co uchwalona ustawa czeka na podpis Prezydenta, ani faktycznej. Nie zastąpią jej ani strażacy, ani żołnierze, co dobitnie pokazała ostatnia powódź na Dolnym Śląsku. Jak wynika z raportu BBNu sporządzonego po powodzi, samorządowe organy zarządzania nie stanęły na wysokości zadania, m. in. przez brak ogłaszania pogotowia powodziowego, co wymogłoby pełnienie całodobowych dyżurów. Zawiodła też łączność. Po raz kolejny okazało się, że samorządowa Polska pracuje, a raczej urzęduje do godziny piętnastej. Strach pomyśleć, jak służby te działałyby podczas działań zbrojnych. O braku schronów i ukryć dla zdecydowanej większości społeczeństwa nie ma co wspominać.
Polscy żołnierze na Ukrainie?
Największe kontrowersje budzi chyba jednak projekt stworzenia na Ukrainie misji rozjemczej. W listopadzie br. rozmowy na temat wysłania tam swoich żołnierzy mieli prowadzić przywódcy Francji i Wielkiej Brytanii. Oczywistym jest, że w przypadku sformowania takiej misji, Polska będzie zmuszona wysłać tam jeden z większych kontyngentów. Sprawi to nie tylko międzynarodowa – w tym Amerykańska – presja. Brak polskich sił rozjemczych oznaczałby również wypadnięcie z regionalnej gry i pozostawienie decyzji – na które i tak mamy niewielki wpływ – całkowicie w obcych rękach.
Zapewne nie uda się też umieścić polskich żołnierzy w „bezpiecznym miejscu, gdzieś pod Lwowem”. Po pierwsze nie pozwolą na to Ukraińcy ze względu na zaszłości historyczne, a choćby dlatego żeby dać prztyczka Polakom i zadowolić bardziej preferowanego przez nich partnera. Po drugie bezpieczne miejsca z pewnością przypadną uczestnikom posiadającym większą siłę przebicia w NATO czy ONZ, pod których auspicjami może być organizowana taka misja. Po długim okresie niemieckiej wstrzemięźliwości, minister spraw zagranicznych Annalena Baerbock ostatnio nie wykluczyła, że również żołnierze z Niemiec mogliby wejść w skład takiej misji. Oznacza to zapewne, że Niemcy zaczynają już negocjacje w tej sprawie. Podobnie było podczas misji ISAF w Afganistanie, kiedy żołnierze Bundeswehry znaleźli się na bezpiecznej północy.
Dla polskiego wojska udział w takiej misji będzie ogromnym wyzwaniem. Obecnie około 5 tys. żołnierzy bezpośrednio zabezpiecza 400 kilometrów granicy z Białorusią. Na Ukrainie do nadzorowania może być ponad tysiąc kilometrów. Oczywiście Polacy nie znaleźli by się tam sami. Mimo tego, uwzględniając wysuniętą logistykę i liczbę wojska niezbędną do odstraszania Rosjan, byłoby to minimum kilka tysięcy żołnierzy. Tą liczbę trzeba przemnożyć przez trzy, żeby uwzględnić siły przygotowujące się do misji i odpoczywające po jej zakończeniu. W tym czasie żołnierze ci odciągani będą od planowanego szkolenia i innych zadań.
Misja taka łączyła by się też z pewnością z zagrożeniami natury militarnej i politycznej, których nie było czy to w Iraku, czy w Afganistanie. Rosjanie z pewnością wykorzystywaliby obecność żołnierzy NATO do organizowania prowokacji i testowania spójności Sojuszu. Jak mówiła niedawno dr hab. Anieszka Legucka z PISM w wywiadzie dla Biznes Alert, utrzymanie kontroli w takiej strefie byłoby ekstremalnie trudne. „Sednem problemu jest to, że Rosjanie nie szanują stref buforowych, jeżeli się na nią zgodzimy, to Rosjanie uznają ją za swoją i zażądają więcej”.
Dlatego istotne jest, aby polscy żołnierze po pierwsze znaleźli się w organach planistycznych i sztabowych przyszłej misji,tak aby zachować wpływ na podejmowane w nich decyzje. Po drugie, polskie pododdziały powinny być zintegrowane z pododdziałami NATOwskich wojskowych i nuklearnych potęg czyli Francji i Wielkiej Brytanii. Z pewnością ostudzi to zapał Rosjan do testowania spójności Sojuszu. Odmiennie niż w przypadku kontyngentów składających się np. z żołnierzy z Polski i państw Bałtyckich.
Przeczekać Trumpa?
Druga prezydentura Donalda Trumpa, podobnie jak pierwsza będzie łączyć się prawdopodobnie ze zwiększeniem napięć społecznych w Stanach Zjednoczonych, powodowanych gwałtownym wprowadzaniem zapowiadanych podczas kampanii zmian. Nie ma się co za bardzo ekscytować wewnętrznymi amerykańskimi sporami, które dla Polski mają ograniczony wymiar. Warto natomiast zwrócić uwagę na to, że jak na razie hasło „Make America Great Again”, odnosi się też do międzynarodowej pozycji USA. Trudno więc oczekiwać, żeby amerykański prezydent zgodził się na rosyjskie żądania w sprawie podziału stref wpływu i nowego światowego porządku po tym, co „druga armia świata” pokazała na Ukrainie. Niewykluczone więc, że „Plan Pokojowy” skończy się karczemną międzynarodową awanturą w starym stylu Trumpa i zwiększeniem wsparcia dla Ukrainy. Zwłaszcza kiedy nowa amerykańska administracja zauważy, że odejście Putina nie będzie oznaczać zmiany kursu rosyjskiej polityki.
Jeśli tak się nie stanie, wypada zbroić się, umacniać pozycję Polski w Sojuszach i czekać, aż Amerykanie wybiorą prezydenta, który powróci do tradycyjnych, euroatlantyckich relacji, które od dziesiątek lat w dużej mierze gwarantują Ameryce pozycję światowego hegemona.