„Ukrainę i Białoruś stworzył Stalin, żeby zniszczyć Polskę”
W maju 1945 r. trzecia wojna światowa była jeszcze „nie do pomyślenia”. Tak zresztą został nazwany brytyjski plan napaści na ZSRS. Od przypomnienia tego faktu rozpoczyna swoje geopolityczne rozważania publicysta rosyjskiej agencji informacyjnej. Zdaniem Kolierowa to, co było wówczas „nie do pomyślenia”, całkiem realne stało się już pół roku później, gdy powstały pierwsze plany „zbombardowania ZSRS bronią jądrową”. Obecnie – dowodzi autor – ten dawny plan Churchilla jest „nieprzerwanie realizowany” na obszarze postsowieckim. Mowa oczywiście o konflikcie na Ukrainie, który rosyjska propaganda przedstawia jako element ekspansji Zachodu przeciw Moskwie. „Nie do pomyślenia jest dziś jedynie użycie broni jądrowej” – pisze Kolierow. Teza o nieprzewidywalności procesów dziejowych jest bardzo często forsowana przez prokremlowskich komentatorów. Uzasadnia ona bowiem podboje Moskwy. Modest Kolierow idzie jednak krok dalej i w zawoalowany sposób próbuje do agresywnej polityki namówić również Polskę. Nie pierwszy raz z Kremla i jego okolic słychać takie głosy – na łamach tej samej agencji Regnum kilka tygodni temu w podobnym tonie wypowiadał się Stanisław Stremidłowski. Propozycję rozbioru Ukrainy w przeszłości złożył Polsce Władimir Żyrinowski, a nawet – według wersji Radosława Sikorskiego – sam Putin, w rozmowie z Tuskiem.
„Wracamy do czasów Piłsudskiego i Bandery”
Podobnie jak Stremidłowski, Kolierow przypomina o dawnej świetności Rzeczpospolitej, sugerując tym samym, że Warszawa powinna do tamtych imperialnych czasów w swojej historii wrócić. „Stalin stworzył dwa wielkie państwa narodowe, pełniące rolę kilerów dla wielonarodowej Polski – a więc Ukrainę i Białoruś” – pisze. – „Jednak Leninowsko-Stalinowsko-Chruszczowowska Ukraina już umarła, a jej rozpad będzie postępować. Etniczny, prohitlerowski w swej istocie nacjonalizm już zniszczył integralność terytorialną Ukrainy”. A więc nie rosyjska agresja, tylko ukraiński nacjonalizm ponosi winę za utratę przez Kijów terytoriów na rzecz Rosji. Kolierow prognozuje, że „galopująca ukrainizacja Polski” już niebawem „zmusi” Warszawę do wzięcia na swoje utrzymanie Ukrainy Zachodniej w formie protektoratu. Po co Polska miałaby okupować Ukrainę? Żeby zatrzymać odrodzenie banderyzmu. Zdaniem Kolierowa nieunikniony jest powrót do sytuacji dwudziestolecia międzywojennego, a więc do „czasów Piłsudskiego i Bandery”, a w konsekwencji – do „czasów rzezi wołyńskiej”. „Polska znów będzie państwem wielonarodowym, choć nie w takim stopniu jak za Piłsudskiego”. I właśnie ta sytuacja „nie do pomyślenia” – czyli, analogicznie do operacji Churchilla, o sytuacji, która pozornie nie ma szans się zdarzyć, ale w rzeczywistości zdarzy się na pewno – według publicysty powinna być przedmiotem rozmów polsko-rosyjskich. Warszawa i Moskwa, zamiast „wciąż i wciąż” rozgrzebywać temat „niewątpliwie Stalinowskiego śladu w Katyniu” czy „mitycznego rosyjskiego śladu w katastrofie smoleńskiej” powinny zdaniem Kolierowa dyskutować właśnie o nieuchronnej perspektywie odrodzenia Rzeczpospolitej.
„Polacy jako mięso armatnie”
Nietrudno się domyślić, co odrodzenie Rzeczpospolitej w granicach z „czasów Piłsudskiego i Bandery” oznaczałoby dla Kijowa i Mińska… „Nie ma wątpliwości, że dla historycznego przetrwania narodu białoruskiego żywotnym interesem jest integralność terytorialna. Jednak państwowe awanturnictwo wodza Łukaszenki prowadzi Białoruś do coraz bardziej radykalnego sojuszu cynicznej biurokracji z etnicznym antyrosyjskim nacjonalizmem i szowinizmem. W momencie, gdy ten sojusz zdobędzie władzę, dokona dwóch rewolucji w swoim kraju: przekształci Białoruś w polityczny protektorat Polski i wprowadzi ludożerczą „terapię szokową” dla gospodarki, zgodnie z polskim wzorem” – pisze Kolierow. Ubolewa przy tym, że granica Rosji przebiega znów pod Smoleńskiem, a nie na Bugu. Przestrzega swoich czytelników, że u bram Smoleńska ponownie może stanąć „śmiertelny wróg Rosji”. Mowa o kolejnej inwazji Zachodu na Moskwę, zgodnie z typowym dla Rosjan myśleniem w kategoriach „oblężonej twierdzy”, która od wieków zmaga się z agresją, czy to ze strony Wazów, Napoleona, Piłsudskiego, Hitlera, czy Churchilla… „I ten wróg znów zostanie zniszczony za wszelką cenę” – zapowiada Kolierow. Dodaje jednak: - „Ale wcześniej zniszczy on Polskę, którą w sposób nieuchronnie czeka los mięsa armatniego w przypadku jakiegokolwiek „niedającego się pomyśleć” pochodu wroga na Rosję”. Zaznacza przy tym, że taki los czekałby zarówno Polaków na swojej ziemi, jak i Rosjan na swojej ziemi. I tutaj dochodzimy do sedna sprawy. Skoro nacjonalizmy ukraiński i białoruski są zagrożeniem dla Polski i Rosji, skoro inwazja Zachodu na Wschód oznaczałaby zagładę zarówno dla Polski, jak i dla Rosji, to wniosek nasuwa się sam: trzeba się dogadać i wszelkie te zagrożenia z drogi usunąć wspólnie. „Jakie by nowe rewolucje i smuty nie czekały na Rosję, jej historyczny los jest ściśle związany z polsko-rosyjską granicą, za pomocą której korzystniej jest nas (Polaków i Rosjan – red.) łączyć niż dzielić – przecież jesteśmy związani tysiącem lat naszej wspólnej historii” – konkluduje Kolierow.
Warto przy tym pamiętać, że otwartość na sojusz z Polska kosztem Ukrainy i Białorusi nie jest wcale wartością stałą w geopolitycznym myśleniu Kremla. W sporze Warszawy z Kijowem, wbrew pozorom, zdarza się, że Moskwa staje po tej drugiej stronie. Tak było, gdy Mateusz Morawiecki skrytykował Bohdana Chmielnickiego za antyżydowskie pogromy. Wówczas prokremlowscy komentatorzy bronili „braci Ukraińców” przed oszczerstwami „polskiego pana”. Przy czym, nawet gdyby – co byłoby ewenementem – rosyjskie propozycje podziału stref wpływów były szczere i – ryzykując zasłużone ogromne potępienie ze strony i tak niechętnej nam społeczności międzynarodowej – wrócilibyśmy do granic ustanowionych traktatem ryskim, trzeba pamiętać, co się zdarzyło osiemnaście lat po jego podpisaniu…