Bezładne myśli Grzegorza Brauna. Co to znaczy "mieć rację" w polityce?
Zapoznanie się z samym materiałem trochę ostudza oburzenie. Przytaczana wypowiedź, owszem, padła, ale można to bardziej postrzegać jako niefortunny przejaw zapędzenia się p. Brauna w swojej krytyce propagandy żydowskiej dotyczącej różnych aspektów zbrodni hitlerowskich, w tym Holokaustu. Wywiad rozpoczął się od kwestii pogromu w Jedwabnem, ale po kilku minutach Braun susem przeskoczył nad szeregiem innych naprędce wymienionych wątków, wyrażając swoje oburzenie tym, że Muzeum Auschwitz-Birkenau uniemożliwia przeprowadzenie rzetelnych badań nad „owymi komorami gazowymi”. Po tym spostrzeżeniu redaktor Wnet Łukasz Jankowski zakończył rozmowę, twierdząc, że istnieją granice przyzwoitości.
Abstrahując od trafności wypowiedzi p. Brauna (jedni chwalą i racjonalizują, inni krytykują i potępiają), była ona najzwyczajniej w świecie poważnym błędem taktycznym. Mowa tu o błędzie polegającym na braku wyczucia tego, jak potencjalny nieprzekonany odbiorca zareaguje na wrzucony do dyskusji granat. Braku wyczucia tego, na co można sobie pozwolić. Gdzie jest próg wytrzymałości. A także jak można wykorzystać daną rozmowę do wykonania kroku naprzód.
Towarzyszy temu błędowi niezachwiane poczucie, że autor takiej spornej wypowiedzi „ma rację”. Czy jednak wystarczy „mieć rację”, żeby w polityce cokolwiek osiągnąć? Czy jak ktoś uważa, że „ma rację”, to wszyscy powinni automatycznie mu się podporządkować i przyjmować każde wypowiedziane słowo jak prawdę objawioną? W tym artykule przyjrzymy się temu powszechnemu wśród polskiej prawicy niefortunnemu zjawisku, odwołując się do tej kontrowersyjnej wypowiedzi Grzegorza Brauna.
Wpadka Brauna
Przyjmijmy na moment punkt widzenia p. Brauna. Chce on przesunąć okno Overtona w zakresie kwestionowania propagandy dotyczącej prześladowania narodu żydowskiego. Żąda wznowienia ekshumacji w Jedwabnem, pragnie unormowania stosunków na linii Polska-Izrael (zwłaszcza w obliczu rzezi w Strefie Gazy, ataku na konwój WCK czy karygodnego zachowania amb. Liwnego), chce stawić opór roszczeniom żydowskim oraz osłabić ogólny wpływ lobby żydowskiego na terenie Polski (niejednokrotnie krytykował sektę Chabad-Lubawicz).
Jak kwestionowanie centralnego filaru Holokaustu – komór gazowych w Auschwitz – ma mu pomóc w osiągnięciu tych wszystkich celów? I to jeszcze przebywając na terenie antagonistycznie nastawionym do choćby sugerowania między wierszami możliwości, że może w tej nadzwyczajnej zbrodni istnieją dość poważne uchybienia logiczne?
Ktoś powie: „przecież p. Braun ma rację!” I co z tego, że „ma rację”? W ten sam sposób tłumaczony jest Janusz Korwin-Mikke ze swoich licznych kontrowersyjnych wypowiedzi. P. Korwin coś palnie, a potem jego obrońcy mówią: „On myśli logicznie, to tylko ten motłoch go nie rozumie!” Potem te jego „logiczne” myśli torpedują kampanię parlamentarną Konfederacji z 2023 r. Ile razy media przywoływały „klepanie dziewczynek po pupach”, trudno zliczyć. (Inna sprawa, że p. Mentzen miał tutaj zesłane wręcz z niebios narzędzie do zdominowania sceny politycznej, ale że jest w te klocki słaby, to potencjału kryjącego się w tych atakach nie dostrzegł.)
Stąd też charakter błędu taktycznego p. Brauna jest wielowymiarowy. Po pierwsze, kwestia ekshumacji w Jedwabnem jest idealnym wytrychem. Udowodnienie jednego matactwa i przyklejenie łatki malwersantów do czołowych postaci środowiska żydowskiego postawi inne powiązane kwestie w zupełnie innym świetle. Skoro kłamali w tak ważnej sprawie, to czy kłamali w innej, równie ważnej sprawie? (Proszę zwrócić uwagę, że red. Jankowski zdawał się przychylać do apelu p. Brauna o wznowienie ekshumacji.)
Po drugie, zamyka mu to drzwi do promowania swoich poglądów na niezdobytym terenie. P. Braun wielokrotnie narzekał na „wyrok śmierci cywilnej” w mediach głównego nurtu. Wskutek kampanii prezydenckiej wrócił na salony i miał możliwość docierania do nowej puli odbiorców, umożliwiając mu tym samym przygotowanie gruntu pod kampanię parlamentarną w 2027 r. Teraz jego przeciwnicy mają idealną wymówkę do ponownego trzaśnięcia mu drzwiami przed nosem i ograniczenia jego zasięgów. Zresztą nie tylko jemu, ale całej Koronie.
Po trzecie, przykleił sobie nadzwyczaj negatywną łatkę. Jest takie powiedzenie, że nieważne jak o nas mówią, ważne, że w ogóle. Ale czy poklask zwolenników sprawi, że przeciwnicy nagle zmienią zdanie? Otóż będzie zupełnie odwrotnie. Przeciwnicy mogą to potraktować jako pretekst do ignorowania wszystkich jego wypowiedzi. Nikt nie będzie miał ochoty sprawdzać, o co p. Braunowi chodziło z komorami gazowymi. To zresztą jak z zarzutem pod adresem Korwina z końcówki kampanii parlamentarnej z 2023 r. dotyczącej trzymania kobiet w kuchni. Wypowiedź przypisano mu błędnie, ale afera rozkręcona przez media była skuteczna właśnie dlatego, że Korwin już miał reputację człowieka mówiącego tego typu rzeczy. Nikt poza najwierniejszymi fanami nie był zainteresowany wybielaniem p. Korwina, bo nikt nie miał zamiaru bronić człowieka rozprawiającego o „klepaniu dziewczynek po pupie”.
I po czwarte, poważne zarzuty wymagają solidnego ugruntowania. Wbrew temu, co p. Braun może sobie o tym wszystkim myśleć, solidnym ugruntowaniem nie jest odsyłanie niedowiarków do książek, filmów czy innych materiałów źródłowych. Kto niby będzie chciał poświęcić TYGODNIE swojego cennego czasu na sprawdzenie wszystkich danych w celu stwierdzenia, czy p. Braun ma rację? Wystarczy posłuchać prawie dwugodzinnego wywiadu z Janem Pospieszalskim, w którym p. Braun niby łopatologicznie wszystko wyjaśnia, skacząc od wątku do wątku tak, jakby wszystkie podawane detale łączyły się w misternie utkaną całość udowadniającą zasadniczą tezę. A co, jeśli on to częściowo zmyśla? Albo myli się? Albo łączy ze sobą kropki między którymi nie ma właściwie związku? Albo też zawierzył dyletantom, bo napisali coś, co pasuje do jego poglądów? Jak niby przeciętna, nieznająca tematu osoba miałaby to wszystko stwierdzić? Niczego nie będzie stwierdzać, bo ma lepsze rzeczy do roboty.
Abstrakcyjność poglądów
Dla przeciętnej osoby twierdzenia p. Brauna są abstrakcyjne. Poruszenie tak wrażliwej kwestii wymaga argumentacji na najwyższym poziomie, prowadzonej z chirurgiczną precyzją i nie pozostawiającą cienia wątpliwości. Przede wszystkim należy budować ją na faktach niemożliwych do podważenia, najlepiej wykorzystując do tego argumentację przeciwnika.
Za przykład podam swoją prezentację dotyczącą podłożenia bomby rurowej pod siedzibą Partii Demokratów. W programie „Sofizmaty polityczne”, odcinek „Gdzie się podziała Kamala Harris (w dniu ataku na Kapitol)” zaprezentowałem to, jak wiele faktów przemawia na niekorzyść oficjalnej wersji wydarzeń dotyczącej odkrycia tejże bomby. Zawarłem w tej prezentacji zdjęcia, cytaty z oficjalnych raportów, wypowiedzi samej Kamali Harris i jej najbliższej współpracownicy Symone Sanders, a także mapy, materiały filmowe oraz inne analizy. Wszystko jest podane w taki sposób, że odbiorca nie musi ślęczeć godzinami, żeby cokolwiek samodzielnie ustalić. Jeśli odbiorca ma taką ochotę, każdy zaprezentowany szczegół może sprawdzić w kilka sekund, wszystko jest oźródłowane.
Argumentacja p. Brauna powinna być co najmniej na tym poziomie. Proszę tego źle nie zrozumieć, ja tutaj wcale nie neguję wiedzy p. Brauna. Raczej nie jestem w stanie tego poziomu wiedzy w żaden sposób zweryfikować bez znaczącego poświęcenia swojego czasu i wysiłku (tzn. bez wykonania tej roboty, którą promotor tezy powinien przynajmniej częściowo wykonać za mnie). Nie mam nawet punktu zaczepienia w postaci konkretnego cytatu czy sprzeczności, choćby w kwestii trzeciego raportu rotmistrza Pileckiego. P. Braun mówi, że coś jest z tym raportem nie tak, nie podając jakiegokolwiek konkretnego przykładu. Jestem wtedy postawiony w sytuacji, w której albo mam mu uwierzyć na słowo albo jestem baranem. A tych przykładów jest sporo, jeśli wierzyć krytycznej analizie zamieszczonej na stronie Bibuła.
Błędne koło
Kunszt polityczny Grzegorza Brauna można dostrzec w tym, co właściwie zrobił z kwestią ETS w czasie swojej kampanii prezydenckiej. Uczynił on bowiem tę kwestię jednym ze sztandarowych punktów swojego programu. Regularnie wspominał o narzutach z Brukseli na eksploatację węgla, w każdym wywiadzie i na każdym wiecu. Przy okazji dorzucał jedno ze swoich kreatywnych powiedzonek. Problem polega na tym, że poza klepaniem w kółko tego samego zestawu argumentów nic więcej z tego nie wynikało – co też Adrian Zandberg brutalnie zweryfikował podczas ostatniej debaty. Zandberg zdominował Grzegorza Brauna w trakcie riposty tak mocno, że p. Braun sprawiał wrażenie dyletanta, który coś tam przelotnie zasłyszał od kolegi.
Nie jest to wcale sugestia, że p. Braun nic na ten temat nie wiedział. Wręcz przeciwnie – zjeździł kraj wzdłuż i wszerz, odwiedzał elektrownie, rozmawiał z górnikami, zasięgał opinii ekspertów. Miał pod ręką żelazne argumenty, i to tak dużo, że naprawdę było w czym przebierać. P. Braun mógł zmiażdżyć p. Zandberga tak mocno, że w pierwszej turze spokojnie sięgnąłby po wynik dwucyfrowy.
Przecież można było z łatwością opisać to dojeżdżanie polskiego węgla w praktyce. Nakreślić na podstawie przykładów ile tak naprawdę kosztuje nas ta transformacja energetyczna (polecam zapoznać się choćby z historią Fabryki Porcelana „Krzysztof”). Nawiązać do mostu energetycznego dla Ukrainy, którym miał być przesyłany prąd za pół darmo (czyli bez narzutu ETS). Postawić pytanie czemu nie zawieszono dla Polski systemu ETS na czas wojny z Ukrainą, aby zwiększyć prawdopodobieństwo wygranej w tym konflikcie. Nawiązać do niedawno zawartego porozumienia między Francją a Polską i zapytać jak niby gospodarka zeroemisyjna, czyli obciążana narzutem 50% wynikającym z opłat środowiskowych, ma być konkurencyjna z Chinami stawiającymi elektrownie węglowe. Przytoczyć rozmowę 3 marca 2025 r. w programie Punkt Widzenia Jankowskiego z Jakubem Wiechem, w którym oświadczył on, przyciśnięty, że celem ETS jest dojeżdżanie eksploatacji węgla w Unii Europejskiej (warto to zobaczyć). Postraszyć wizją ETS2, czyli dwa razy drożej, i przytoczyć słowa premiera Tuska w kwestii odroczenia implementacji ETS2 o trzy lata. Pytać ile jeszcze będzie trwała ta transformacja energetyczna i czy portfele Polaków to wytrzymają. Postraszyć wizją zamknięcia kopalni, z których można wydobywać tor do zasilania reaktorów Westinghouse. Można naprawdę było zrobić tysiąc rzeczy, dzięki którym cały ten cyrk transformacyjny dało się rozjechać walcem żelaznej logiki.
Lecz w praniu wyszło inaczej. Samo „Mam rację” nie wystarczy do zwycięstwa, gdy trzeba wspinać się pod górę. „Mam rację” to zaledwie punkt wyjścia do rozważań nad tym, jak przebić się z przekazem do świadomości społecznej. Skoro „Mam rację”, to gdzie jest newralgiczny punkt w argumentacji przeciwnika, który mogę wykorzystać na swoją korzyść? Co mogę zrobić, żeby zwolennik danej narracji wsypał się na wizji, udowadniając na żywo swoją stronniczość, niewiedzę czy zacietrzewienie?
Mówiąc inaczej, prawdziwą sztuką jest nie tyle „mieć rację”, co podpuścić przeciwnika do uwiarygodnienia naszych racji. Umieścić oponenta w takim klinczu logicznym, że wyjście z niego bez szwanku jest niemożliwe. Jeśli promotor czy obrońca danej narracji nie umie wybronić się na wizji, to wtedy ta narracja ulega dezintegracji. Co prawda powolnej, ale już wtedy nieodwracalnej.
Nie jestem pewien, czy p. Braun jest zdolny do takich manewrów. Problem z p. Braunem jest taki, że choć jest on stały w swoich poglądach, to jest on w prezentowaniu tych poglądów nadzwyczaj sztywny. Gdy Krzysztof Stanowski zapytał p. Brauna w czasie aż czterogodzinnego wywiadu czemu nazywa Morawieckiego zbrodniarzem, a nie może tego samego powiedzieć o Władimirze Putinie, p. Braun zaczął mówić o Netanjahu. Zamiast wyciągnąć z tego wniosek, p. Zandberg zadał mu podobne pytanie w czasie debaty w Super Expressie i p. Braun znów odpowiedział prawie tak samo. A gdy ten problem wyskoczył ponownie w czasie wywiadu z red. Rymanowskim w 25 minucie, p. Braun zrobił jeszcze raz to samo. Nawet jeśli „miał rację”, to co z tego, skoro przeciętny odbiorca odbierze to jak próbę wybielania Putina? (Patrz artykuł „Jak rozmawiać o pandemii” na portalu doRzeczy.pl, w którym zawarto inny przykład tej sztywności, tym razem w wydaniu Romana Fritza.)
Chciałbym twierdzić, że p. Braun wyciąga jakieś wnioski z tego zamieszania. Lecz on tylko publicznie zachęca wszystkich do zapraszania jego osoby do debatowania, tak jakby do postawienia na swoim wystarczył mu dowolny rozmówca i to zgubne poczucie, że „ma rację”. Jeśli to ma wyglądać tak, jak u Jana Pospieszalskiego – z opowiadaniem wszystkiego z głowy i nieustannym odsyłaniem słuchaczy do materiałów źródłowych – to poza dalszym wbijaniem kija w mrowisko pożytek z drążenia tego tematu będzie nikły.