Jakie reparacje?!
– Myślę, że Niemcy powinni zaopiekować się tymi osobami, które były świadkami tej historii i uczestniczyły w tych wydarzeniach. Chciałabym, żeby sprawy i zabezpieczenie finansowe tych osób, które nadal żyją, a były świadkami wojny, było odpowiednio załatwione – stwierdziła. Tym samym kolejna przedstawicielka naszego rządu dołącza do coraz szerszej grupy osób na stanowiskach uznających – z jej szefem na czele – brak podstaw czy argumentów po stronie władz RP do domagania się poważnego zadośćuczynienia i reparacji ze strony Niemiec.
Rozumiem, że urodzona pod koniec XX wieku, skupiająca się na współczesnych formach, narracjach i środkach wyrazu producentka teatralna może nie ogarniać wagi, skali i skomplikowania całości zagadnienia. Najzwyczajniej: może nie być w stanie wyobrazić sobie polskich strat ludzkich (blisko 6 milionów ludzi, proporcjonalnie największych spośród państw zaatakowanych i okupowanych przez Niemcy), a tym bardziej strat materialnych.
Wymaga to, poza wszystkim, także nieprzeciętnego wysiłku analitycznego. Jak bowiem inaczej zrozumieć efekty spadku polskiego dochodu narodowego z 3,37 mld dolarów w 1938 roku do 1,29 mld dolarów w 1945. Jak ogarnąć wpływ zjawiska zniszczenia w pełni lub w w większości 14 000 z 22 000 istniejących w II RP przedsiębiorstw przemysłowych? Utratę 25% nieruchomości mieszkalnych i gospodarskich w rolnictwie, spadek pogłowia zwierząt hodowlanych o 75%? Jeszcze trudniej stanąć przed faktem, iż około milion gospodarstw po wojnie nie miało nawet jednego konia, a powierzchnia zasiewów, we wciąż przeważająco rolniczym kraju, spadła o około 40%. I że wartość lasów w Polsce obniżyła się o połowę, gdyż wyrąbano od 75 mln do 100 mln metrów sześciennych drewna.
Podobnym wyzwaniem pozostaje wyobrażenie sobie wpływu na życie pozostałych przy nim Polaków, jaki miało zniszczenie około 75% transportu kolejowego i 98% samochodowego. I skutków strat w przemyśle tekstylnym (te wyniosły 70%), w górnictwie węgla (42%), w energetyce (65%) czy w poczcie i telekomunikacji (62%).
Dramatycznie spadł też polski eksport wynoszący w 1938 roku około 230 milionów dolarów (1,19 mld złotych), a w 1946 roku ledwie połowę tej sumy. Co gorsza, jego najgorszy dla obywateli polskich efekt był rozłożony na dekady: utrata rynków eksportowych przez polskich przedsiębiorców i nieodwracalne w większości wypadków zastąpienie polskich marek przez marki innych eksporterów (byli to głownie eksporterzy niemieccy i innych państw Osi oraz z krajów neutralnych), którzy wykorzystali zanik polskiego eksportu w latach okupacji.
A jak ogarnąć ubytek około 40% przedwojennej kadry zarządczej i technicznej? Jej brak był szczególnie ciężkim ciosem dla zniszczonej gospodarki. W niektórych dziedzinach doszło wręcz do częściowego zaniknięcia przedwojennego know-how. Łódzcy inżynierowie rozwijali po wojnie argentyńskie włókiennictwo, drohobyccy nafciarze znaleźli się w Teksasie i Kanadzie, a inżynierowie górnictwa w licznych krajach anglosaskich i Ameryki Południowej.
Niespełna 3 miliony ludzi wywiezionych na roboty do Rzeszy było zmuszonych porzucić swoje zajęcia zarobkowe i utracić związane z nimi przychody. Ktoś powie: pionierzy mobilności na europejskim rynku pracy. Poradzić sobie jednak trzeba z faktem, iż robotnicy przymusowi – oprócz korzyści uzyskiwanych przez Niemców i niemieckie państwo bezpośrednio z ich niewolniczej pracy – byli obdzierani ze skrupulatnie skądinąd w III Rzeszy odprowadzanych składek na fundusz rentowy i na ubezpieczenia. Po 1945 roku niemieckie kasy chorych i niemieccy renciści korzystali przez długie lata z tych skumulowanych, mimowolnych składek polskich niewolników III Rzeszy. Około 1/3 z tych niewolników wróciła częściowo lub w pełni niezdolna do pracy (tych którzy „nie wrócili do domu" nie liczę) i nie wróciła na rynek pracy. Polskiego rynku pracy w latach 40-ych i 50-ych nie zasiliło także blisko dwieście tysięcy dzieci siłą wywiezionych w celu germanizacji przez władze niemieckie. Dołączyły za to do budowniczych zachodnioniemieckiego Wirtschaftswunder. Czy pani minister lub pozostałe z osób wielkodusznie rezygnujących z reparacji mają świadomość innego, tyleż fatalnego dla polskiej gospodarki, co niemal nieznanego zjawiska, jakim był, przyznam, mefistofelicznie wręcz przemyślany Wehrbeitrag, tzw. "danina na rzecz obrony"? Niemieckie władze wykoncypowały, iż zajetę tereny polskie, od jesieni 1939 roku znajdujące się w granicach Generalnego Gubernatorstwa są... ochraniane przez Wehrmacht. Minister Finansów Rzeszy ustalił wysokość tej daniny w 1941 roku na 150 milionów złotych, szybko jednak, ot, tak, uznaniowo, podniósł ją do poł miliarda. Dwa lata później były to już trzy miliardy. Jakby tego było mało niezależnie od "daniny" Wehrmacht sam wystawiał władzom Generalnej Guberni rachunki za służbę jednostek stacjonujących na jej terenie oraz za koszty utrzymania służących w nich żołnierzy. Co więcej, jak rzadko bywa, w niemieckich papierach nic się nie zgadzało. Weźmy rok 1942: w Generalnym Gubernatorstwie przebywało średnio osiemdziesiąt tysięcy żołnierzy, podczas gdy rachunek opiewający na sto milionów złotych za podstawę przyjmował liczbę czterystu tysięcy żołnierzy. A zatem niewielkie Generalne Gubernatorstwo finansowało kontyngent ludzki liczniejszy niż Afrika Korps Erwina Rommla, a potem nawet cała Afrika Panzerarmee. Najpewniej wolą nie myśleć także o innym, makiawellicznym zabiegu niemieckiej administracji. Okupanci, z początkowo niejasnych względów pozostawili przy życiu bank emisyjny w Polsce, który okazał się świetną przykrywką do ukrycia rabunku polskich aktywów finansowych i argumentem dla późniejszej obrony przed zarzutami o ich bezprawności. Oczywiście, bank ten oddać musiał także złoto i dewizy do dyspozycji Reichsbanku.
Dość, jednak, o zagmatwanych kwestiach gospodarczych. Być może łatwiejsze do pomieszczenia dla pani minister są straty z obszaru, który ze względów służbowych winien ją interesować: ludzie kultury, inteligencja, sztuka, edukacja...
Przeprowadzona między wrześniem 1939 r. a kwietniem 1940 r. przez aparat bezpieczeństwa Intelligenzaktion była przecież pierwszym tak szeroko zakrojonym, wysoce zorganizowanym, masowym, ludobójczym przedsięwzięciem III Rzeszy. Choć eksterminowano polską elitę na całym polskim terytorium zajętym przez Niemcy, to szczególnie silnie uderzono w inteligencję na ziemiach włączonych do Rzeszy. Również w Ciechanowie, z którego pani minister pochodzi.
Rozstrzelano blisko sześćdziesiąt tysięcy Polaków, głównie nauczycieli, działaczy kulturalnych i społecznych, gospodarczych i politycznych, twórców, ludzi wolnych zawodów, a także księży, ziemian i emerytowanych wojskowych. Najwięcej ofiar było właśnie na terenach włączonych do Rzeszy. Aby lepiej uzmysłowić skalę tych strat przypomnę, że pozbawiono Polskę około 57 procent adwokatów, 39 procent lekarzy, 30 procent wykładowców uniwersyteckich i nauczycieli szkół niższych szczebli.
Kilkadziesiąt kolejnych tysięcy ludzi przewieziono do obozów koncentracyjnych, z Gusen na czele, skąd wróciło bardzo niewielu. Razem liczba ofiar działań zmierzających do „likwidacji polskiej warstwy przywódczej" przekroczyła 100 tysięcy osób. Liczba zamordowanych i wysłanych do obozów w ramach Intelligenzaktion była skądinąd zaskakująco zbieżna z ilością Polaków posiadających wyższe wykształcenie w 1939 r.
Z pięciu największych polskich ośrodków akademickich – Warszawy, Lwowa, Krakowa, Poznania i Wilna, trzech po wojnie po prostu nie było (i tylko jeden z nich, warszawski, można było odbudowywać), a dwa pozostałe, Poznań i Kraków, stały przed ogromnymi problemami kadrowymi, infrastrukturalnymi i finansowymi. W Polsce znalazły się Gdańsk i Wrocław, jednak ich kadry, zasoby i wyposażenie zostały w wyewakuowane, a infrastruktura poważnie zniszczona. Polska straciła zatem wyższe uczelnie, które w 1939 r. kształciły 73% wszystkich studentów w RP. Z około 910 zatrudnionych w 1938 roku profesorów uczelni wyższych życie straciło w wyniku terroru i działań wojennych 150, a dalszych 95 zmarło w wyniku przeżyć wojennych i trudnych warunków. Ogółem ubyło 245 profesorów, a więc około 27% ogółu. Choć najbardziej znane są tragiczne losy profesorów Uniwersytetów Warszawskiego, Lwowskiego i Krakowskiego, największe straty, bo blisko 40% kadry, poniosła Szkoła Główna Gospodarstwa Wiejskiego, a także Katolicki Uniwersytet Lubelski (około 35%).
Eksterminacji elity towarzyszyło niszczenie infrastruktury naukowej i oświatowej. Wyższe uczelnie i wszystkie szkoły ponadpodstawowe za wyjątkiem zawodowych zostały zamknięte. Liczba szkół podstawowych już w 1940 roku spadła trzykrotnie, a te funkcjonujące były zatłoczone i niewydolne. Pomoce naukowe przekazywano szkołom niemieckim bądź niszczono. Ponad połowa ośrodków badawczych uległa całkowitemu lub znacznemu zniszczeniu. Niemcy zniszczyli zasoby około 80 procent bibliotek szkolnych i naukowych; książki najczęściej palono.
Szczególnie bolesny był masowy rabunek pozostających w polskich kolekcjach dzieł sztuki podczas niemieckiej okupacji lat 1939-1945 i jego kontynuacja w sowieckim wykonaniu. Wsród utraconych w wyniku II wojny dzieł, oprócz Rafaela, znalazły się obrazy Leonarda ("Dama z łasiczką"), Rembrandta ("Zwiastowanie pasterzom"), Rubensa ("Diana i Kallisto"), 25 rycin Dürera (w tym "Leżąca lwica"), van Dycka ("Ecce Homo"), a także Cranacha i Brueghela Starszych, Canaletta, Bacciarellego czy Jordaensa. A także Malczewski, Wyczółkowski, Gerson, Gierymski, Siemiradzki, Kossak, Brandt czy Fałat. Niezmiernie trudno określić ilość, a tym bardziej wartość, zrabowanych i zniszczonych dzieł sztuki w Polsce pod okupacją niemiecką. Sami niemieccy urzędnicy oceniali, że okupacyjnej administracji udało się wejść w posiadanie aż 90% dzieł sztuki znajdujących się w Polsce. Ogromna ich część zrabowana została w początkowych latach okupacji; większość przez powołane do tego służby III Rzeszy (głównie oddelegowane jednostki SS-Ahnenerbe i Enisatzgruppen oraz Haupttreuhandstelle Ost) – te trafiały zazwyczaj do magazynów planowanego Führermuseum albo do wysokich urzędników w Berlinie, a resztę przejmowali lokalni partyjni bonzowie, administracja, przedsiębiorcy i urozmaicona menażeria niemieckich handlarzy i kolekcjonerów, rzadziej zaś wojskowi i policjanci. Chodzi o ciężką do wyobrażenia sobie liczbę ponad pół miliona dzieł sztuki gromadzonych przez polskie elity od setek lat. To, czego nie można było wywieźć likwidowano i niszczono. Ze 175 polskich muzeów po wojnie zaledwie co piąte było w stanie wznowić jakąkolwiek, najskromniejszą zazwyczaj działalność. Jednym z jaskrawszych przykładów determinacji państwa niemieckiego w unicestwianiu polskiej kultury było zniszczenie kolekcji Biblioteki Narodowej po Powstaniu Warszawskim. Łamiąc warunki układu o kapitulacji należące do Wehrmachtu jednostki Brandkommando zadbały o spalenie kolekcji najcenniejszych zabytków piśmiennictwa Biblioteki. Zbiory na Okólniku zawierały około 400 000 obiektów. Ich zniszczenie było jedną z największych strat piśmiennictwa nie tylko w historii Polski, ale i na skalę światową. Oddziały Wehrmachtu zniszczyły między innymi 100 000 rysunków i grafik, 80 000 starodruków, 50 000 nut i teatraliów, 26 000 rękopisów, 10 000 map i atlasów, 2 500 inkunabułów (druków sprzed 1500 r.) oraz większą część katalogów i inwentarzy. Polskie książki i inne publikacje niezależnie od ich wartości edukacyjnej lub kolekcjonerskiej okupanci zazwyczaj oddawali na przemiał jako makulaturę lub palili. W latach 1939-1945 polskie biblioteki straciły blisko 90% księgozbiorów historycznych i zasobów zabytkowych.
Pani minister, kandydując w wyborach z Ciechanowa, podkreślała swoje przywiązanie do tego miasta. Wcielony do Rzeszy Zichenau jako stolica rejencji ciechanowskiej był przedmiotem masowych wyburzeń, aby nadać miastu niemiecki charakter: tworzono tam wzorcowe Gartenvorstadt Zichenau! Ciechanowskie rodziny miały zazwyczaj godzinę na wyniesienie się przed wyburzeniem ich domu.
Urzędnicy i planiści III Rzeszy cały teren Północnego Mazowsza uważali za obszar "zdegenerowany pod każdym względem", zamieszkały przez ludność stanowiącą „obraz stuprocentowego upadku". Szybko też, i na wielką skalę, rozpoczęła się eksterminacja ludności polskiej i żydowskiej. Zbudowano trzy obozy pracy, tysiące mieszkańców miasta wywieziono lub rozstrzelano.
Do największej i najbardziej wstrząsającej dla mieszkańców egzekucji około stu ciechanowian, głownie inteligencji i podejrzewanych o działalność konspiracyjną, doszło tuż przed ucieczką Niemców, w przeddzień wkroczenia sowietów. Żandarmi niemieccy na oczach miasta metodycznie wyprowadzali tych ludzi skutych po dwóch na egzekucję na dziedziniec ratusza.
W okolicach Ciechanowa działo się nie mniej. Najgłośniejsza była zapewne pacyfikacja położonej w niedalekim powiecie wysokomazowieckim miejscowości Krasowo-Częstki. Wieś została najpierw otoczona, gruntownie obrabowana i spalona. Następnie żandarmeria i SS zabiły około 260 osób, w tym 68 dzieci. Podczas tej pacyfikacji Niemcy zniszczyli 55 domów, 54 stodoły i 60 obór. Ponadto zrabowali inwentarz żywy i majątek ruchomy. Część zagrabionego mienia rozdano okolicznym Niemcom, mniej wartościowe przedmioty sprzedano ludności miejscowej. Bezpośredni udział w pacyfikacji brał landrat Karl von Groeben, po wojnie radca ministerialny we władzach Nadrenii-Palatynatu i dyrektor w zachodnioniemieckim Ministerstwie ds. Wypędzonych, nigdy za masakrę nie ukarany.
Często od osób prezentujących opinię podobną do pani minister (i jej szefa) słyszymy, iż nie sposób budować relacji z Niemcami domagając się jednocześnie rozliczeń. Historia pokazuje zupełnie inny obraz. Spłacanie przez RFN (do 1989 roku nawet nie przez całe Niemcy) reparacji wobec Francji nie przeszkodziło obydwu państwom w podjęciu współpracy, która okazała się obopólnie korzystna. Oczywiście, na czele Francji nie znalazł się polityk, który zrzekłby się słusznie jej należnych praw, a rozdające po 1945 roku karty na zachodzie Europy Stany Zjednoczone nie naciskały na sojuszników, nawet tak krnąbrnych, jak Francuzi, na zaprzestanie domagania się niemieckich spłat, choć bardzo im zależało na postawieniu zachodnioniemieckiej gospodarki na nogi. Inaczej było w bloku wschodnim, gdzie Moskwa dyktowała wszystkie istotne warunki, również te dotyczące problemu reparacji.
O ile reparacje na rzecz Francji były skrupulatnie wyliczone, o tyle podjęte przez Niemcy decyzje o wypłaceniu po ponad stu latach od ludobójstwa ludów Herero i Nama w Namibii reparacji na rzecz tego państwa w wysokości ponad miliarda euro nie były nawet przedmiotem głębszych badań i analiz rachunkowych. Niemcy uznały, ze wymaga tego ich wizerunek na arenie międzynarodowej i poczucie winy w szerokich kręgach niemieckiego społeczeństwa. Podobnie wyglądała kwestia reparacji wobec nieistniejącego przecież podczas II wojny państwa Izrael. Aby ominąć problem wątpliwej zdolności prawnej Izraela w tym zakresie nazwano tę ugodę „umową o zrekompensowaniu kosztów integracji w Izraelu żydowskich imigrantów z terenów Niemiec i przez Niemcy okupowanych". Podpisana w 1952 r. umowa o reparacjach wojennych między RFN i Izraelem nie potrzebowała zatem podstawy prawnej, braku tak zdecydowanie wskazywanego Polsce, a dzięki niej małe, bo półtoramilionowe zaledwie państwo izraelskie otrzymywało imponującą współczesnym sumę około 3,45 miliarda marek (budżet RFN nieznacznie przekraczał wtedy 20 mld marek) po bardzo szybkim i mało skomplikowanym procesie konsultacji i właściwych negocjacji. I działo się to w zaledwie siedem lat po wojnie, kiedy Niemcy z ogromną trudnością podnosiły się z ruin, a na dodatek wciąż miały do spłacenia 132 mld marek w złocie z tytułu reparacji za I wojnę! Dzięki kreatywności urzędników i dyplomatów w ten sposób możliwy stał się gest o dużej wadze moralnej, finansowej i wizerunkowej.
Cyniczna i nacjonalistyczna – jak pisze niemiecki publicysta Ackermann – polityka RFN w tej kwestii wobec Polski świadczy o skrajnie odmiennej ocenie sytuacji przez Berlin: niemieckie społeczeństwo w większości nie poczuwa się do winy z tytułu – zaskakująco mało wciąż znanych – zbrodni i zniszczeń dokonanych na Polsce i jej obywatelach, kwestię ewentualnego zagrożenia dla wizerunku RFN skutecznie rozmyła prawno-dyplomatyczna gra siedmiu powojennych dekad, a wpływ Niemiec na polską politykę, w tym na większość centrowo-liberalnej i lewicowej jej sceny (jak również w sferach NGO, medialnej i naukowej) daje nadzieję na skuteczne dalsze rozmywanie i odsuwanie problemu.
Niemcy, solennie, ustami każdego kolejnego kanclerza i prezydenta, deklarujący moralną odpowiedzialność za ogrom zbrodni wyrządzonych Polsce miały skądinąd wiele okazji już w XXI wieku uczynić gesty w kierunku znalezienia rozwiązania dla polskich oczekiwań reparacyjnych i odszkodowawczych. Nie skorzystały z żadnej okazji, które pojawiały się w wewnątrzpolskiej debacie, pilnie lecz milcząco odnotowywanej przez niemiecki MSZ, think-tanki i dziennikarzy. Nie skorzystali z okazji udziału w odbudowie Pałacu Saskiego w Warszawie, zignorowali wezwania na łamach Rzeczpospolitej byłego ministra spraw zagranicznych Jacka Czaputowicza do udzielenia przez Niemcy poparcia dla budowy CPK, dla rozwoju polskiej energetyki jądrowej (ostro w Niemczech krytykowanego) czy wycofania się z obstrukcji wobec polskiej budowy toru wodnego do Świnoujścia. Czaputowicz sugerował, iż byłyby to właściwe sposoby cząstkowego choćby zadośćuczynienia za krzywdy wyrządzone Polsce w czasie wojny. Także te sygnały pozostały bez reakcji.
Wybitny znawca problematyki II wojny światowej Antonio Telo uznaje za w pełni zrozumiałe podejmowane przez Polskę wobec Berlina żądania uregulowania kwestii zniszczeń wojennych.
Telo obawia się, że całkowite zadośćuczynienie przez Niemcy Polsce nie będzie możliwe, jednak Polska powinna domagać się wysokiej kwoty reparacji wojennych oddających skalę rzeczywistych, pozostających poza sporem zniszczeń. "Polski rząd – mówi historyk – powinien podjąć ten temat, gdyż postawi to Niemcy w pozycji defensywnej i ułatwi inne prowadzone obecnie negocjacje pomiędzy Warszawą a Berlinem. Nie sądzę, aby ta kwestia miała zaszkodzić przyszłym stosunkom polsko-niemieckim. Wręcz przeciwnie, raczej je poprawi" stwierdza.
Luke Moffett z Queen's University Belfast, badacz zagadnienia reparacji wojennych, uważa, że reparacje wojenne to odpowiednia droga dla tych, "którzy spowodowali cierpienia i tych, którzy ich doznali, by zakończyć wrogość i pójść dalej". Podkreśla, że problem polskich roszczeń jest bardziej złożony niż na przykład greckich i zauważa, że Niemcy co do zasady nie chcą powrotu do regulowania krzywd II wojny drogą reparacji, gdyż zachęcaliby kolejne państwa do podejmowania podobnych starań. Brytyjski prawnik, Andrew Tettenborn, potwierdza, iż Polska ma niepewne podstawy prawne. Jednocześnie uważa, iż najprawdopodobniej ostatecznie Niemcy nie będą mogli polskich roszczeń zignorować, ponieważ argumenty polityczne i moralne Warszawy są mocne. Zwraca też uwagę na powszechnie znany ekspertom fenomen zasadniczo niespełnionego zobowiązania ZSRR co do dystrybucji części reparacji do państw-satelitów. Punkt widzenia Tettenborna zdaje się podzielać Philip Boyes, ekspert w dziedzinie strategii komunikacji, który uważa, że jeśli niemiecka elita zamierza uniknąć poważnych problemów sojuszniczych i w ramach Unii, a także nie być w izolacji, gdy pojawi się problem rosyjskich reparacji wobec Ukrainy, to powinna szukać rozwiązania zadowalającego dla Polaków.
Czy zadowoliłoby takie rozwiązanie panią minister?