Upada największy mit naszych czasów
Premier Theresa May wstępnie zgodziła się, aby parlament zagłosował ws. drugiego referendum brexitowego, które mogłoby zdecydować o pozostaniu Wielkiej Brytanii w Unii Europejskiej.
Jak to ujął bohater w jednym z filmów Zanussiego: Demokracja demokracją ale ktoś tym przecież musi rządzić!
Bo czym jest demokracja w istocie? Jeżeli porzucimy czczą gadaninę demoliberałów o prawach człowieka, gejów, kobiet i zwierząt, o globalnym ociepleniu i szacunku dla różnorodności, a skupimy się na meritum, to musimy uznać, że demokracja jest jedynie sposobem wybierania władzy i podejmowania decyzji. Grupa obywateli obdarzonych prawem głosu ustala jakieś rozwiązanie i podejmuje konkretną decyzję - zawiera ze sobą umowę. Traktuje się poważnie.
Na własne oczy widzimy, że ta idea, która wszak zapanowała w świecie Zachodu dopiero po 1945 roku, od dłuższego czasu już podupada. Wystarczy, że demokratyczny werdykt jest nie po naszej myśli i już dzień po tym, jak pełni frazesów o władzy ludu podawaliśmy sobie ręce nad urnami wyborczymi, zaczynamy podważać werdykt i rzucać się sobie do gardeł.
Obserwowaliśmy takie wypadki, czy to w wydaniu środowisk około kodziarskich w Polsce, czy lewicowych awanturników w USA, którzy dosłownie w dniu ogłoszenia wyniku wyborów zaczęli podważać prawa Trumpa do prezydentury.
Były to jednak grupy infantylnych, obrażonych wyborców, których ciężko traktować poważnie. Theresa May poszła o krok dalej.
Iluzja wyboru
O to okazuje się, że nieważna jest wola Brytyjczyków, którzy w 2016 roku poszli do urn decydując się na uniezależnienie swojego państwa od Unii Europejskiej. Bo to nie Bruksela, nie jakieś bojówki, ale sama premier Zjednoczonego Królestwa przyznała, że jest za tym, aby anulować wyniki referendum i dać wyborcom kolejną szansę, aby poprawnie zagłosowali.
Właściwie to nie ma znaczenia czy do referendum dojdzie, czy nie; tak samo jak nieważny byłby jego ewentualny wynik. Istotny jest sam fakt, że podważono wolę wyborców, że zachwiano całym mitem, na którym opiera się demokracja. Mitem ludzi wolnych i równych, którzy sami podejmują decyzje. I ponoszą konsekwencje swoich czynów.
W „Innych pieśniach” Jacka Dukaja pojawia się taka myśl, że demokracja de facto nie różni się niczym od wszelkich innych ustrojów politycznych oprócz tego, że do wszystkich kłamstw, jakimi posługują się monarchie, dyktatury i inne systemy dokłada jeszcze jedno oszustwo więcej. I teraz Theresa May pokazuje, że tak właśnie jest w istocie.
Bo decyzja o brexicie podjęta przez Brytyjczyków mogła być słuszna, mogła być błędna, ale najważniejsze jest to, że została podjęta. Do polityków (w Londynie i Brukseli) pozostało już tylko jedno – wdrożyć ją w życie. I z tego swojego jednego jedynego zadania nie potrafili się wywiązać. Nie potrafiła tego zrobić ani Wielka Brytania ani Unia Europejska, ani Theresa May ani Donald Tusk.
Zastanówmy się, skoro „starsi i mądrzejsi” ocenili, że Brytyjczycy nie mieli prawa wyprowadzić swojego państwa z Unii Europejskiej, że podjęli złą decyzję i trzeba dać im szansę, by się zastanowili i zagłosowali poprawnie, to czemu nie podważyć innych decyzji? Jeżeli we Francji wygra Marine Le Pen, to czemu nie uznać, że ten wybór też jest do poprawy? Jeżeli w Polsce PiS osiągnie większość konstytucyjną, albo Trump wygra drugą kadencję w USA? Dlaczego tych wszystkich polityków nie odwołać? Czemu nie dać wyborcom kolejnej szansy, by zagłosowali "tak jak należy"?
Wspomniane przykłady Polski i Francji nie są takie oderwane od rzeczywistości. Przecież od 4 lat obserwujemy, jak Polska znajduje się pod obstrzałem Komisji Europejskiej przez sam fakt, że obywatele ośmielili się wybrać nie tę partię, co należy. No chyba, że ktoś faktycznie wierzy w troskę Brukseli o „praworządność”. W takim razie polecam dostępny na YT film europosła Dobromira Sośnierza „Czego nie powinniście wiedzieć o PE”, który dobrze ukazuje, ile dla Unijczyków warte są takie wartości jak praworządność i demokracja.
A czemu Francja? Przypomnijmy sobie sytuację sprzed kilku miesięcy, gdy Marine Le Pen została przez sąd skierowana na… badania psychiatryczne. Czemu? Bo w internecie umieściła zdjęcia islamistów wykonujących egzekucję… Żeby sąd mógł taką decyzję podjąć, to europarlamentarzyści najpierw musieli uchylić Le Pen immunitet. Zrobili to z niekłamaną przyjemnością. Właściwie ciężko to nawet skomentować.
Oligarchia antynarodowa
Trzeba jednak przyznać, że Theresa May nie jest tutaj innowatorem. Pierwsze kroki stawiali włodarze Unii Europejskiej ponad 10 lat temu, gdy na agendzie była sierota po nieudanym projekcie europejskiej konstytucji – Traktat lizboński.
To wtedy w referendum dotyczącym ratyfikowania traktatu obywatele Irlandii zagłosowali przeciwko. To wtedy również „starsi i mądrzejsi” uznali, że tak nie może być, by jacyś wsteczniacy hamowali postęp całej wspólnoty (przypomnijmy też, że to właśnie na Irlandię czekał prezydent Lech Kaczyński, za co spotkała go olbrzymia krytyka salonów III RP). Dlatego rok po tym jak Irlandczycy ośmielili się powiedzieć "nie" dalszym planom integracyjnym, zorganizowano kolejne referendum i władowano miliony na kampanię i propagandę. Tym razem wyniki referendum były po myśli unijnych elit. Nikt już nie chciał urządzać trzeciego głosowania.
„Lud nigdy nie wybiera. Co najwyżej ratyfikuje” – twierdził kolumbijski myśliciel Nicolás Gómez Dávila. Widać, że obecnie nawet z tą ratyfikacją bywa średnio.
Jeszcze bardziej szokująca historia wydarzyła się we Włoszech (państwie założycielskim!), gdzie za pomocą instytucji finansowych, banków i agencji ratingowych Niemcy i Francja doprowadziły do dymisji rządu Silvia Berlusconiego, a następnie narzucenia Włochom rządu Maria Montiego – byłego komisarza europejskiego. Timothy Geithner, były amerykański sekretarz skarbu, ujawnił kilka lat temu, że Bruksela w celu obalenia Berlusconiego m.in. prosiła o pomoc władze USA poprzez machinacje finansowe. Demokracja do rozpuku!
Włosi również całkiem niedawno mogli się przekonać o trosce Unijczków o ich kraj, gdy niemiecki komisarz Gunther Oettinger stwierdził z nadzieją, że rynki finansowe „nauczą” Włochów, na kogo powinni głosować. Czy to wszystko da się to nazwać inaczej niż „demokracją sterowaną”?
Po prostu obywatele Europy tak długo mają prawo głosu, jak długo głosują po myśli brukselskiej oligarchii. Bo tak to trzeba nazwać – obserwujemy dobijanie demokracji narodów na rzecz nowego systemu politycznego, którego serce znajduje się w Brukseli.
Dlatego też demoliberalna propaganda tak zajadle zwalcza wszelkie przejawy nacjonalizmów, dlatego po cichu (?) dąży do rozbijania państw narodowych. W tej walce jest wykorzystane hasło „demokracji”, co jest wszak śmiesznym wybiegiem, parawanem, który przesłania prawdziwe cele.
Zwalczanie państw narodowych czy szerzej nacjonalizmu czy nawet fenomenu Europy Narodów nie powinno dziwić, bo to właśnie nowoczesne europejskie narody od swojego początku były związane z ideą demokracji. Dzisiaj o tym się już nie chce pamiętać, ale to nacjonalizm na przełomie XIX i XX był nurtem do bólu demokratycznym, który opowiadał się przeciwko dawnemu porządkowi – ancien régime. Dlatego też relacje między konserwatystami a narodowcami były tak skomplikowane, a często wprost wrogie.
Zostawmy jednak te dywagacje historyczne na boku. Znaczenie ma fakt, że pojęcie nowoczesnego narodu jest niezwykle mocno związane z ideą demokracji. Rozbijając państwa narodowe, unijne elity zmierzają do stworzenia nowego systemu politycznego, w którym centralne miejsce zajęłaby Bruksela oraz nowy typ oligarchii sprawującej realną władzę. Państwa członkowskie zostałyby sprowadzone do roli landów, a narody musiałyby się pożegnać z jakąkolwiek demokracją realną. Jej miejsce zajmie demokracja kontrolowana, demokracja europejska, czy też mówiąc wprost – demokracja niedemokratyczna. Dokładnie taka jaką teraz obserwujemy na Wyspach.
Śladami Ventotene
„Demokracja niedemokratyczna”, do której dążą unijne elity nie powinna nas dziwić. Wszak to nad wejściem do Parlamentu Europejskiego widnieje wielki napis „Altiero Spinelli” sławiący włoskiego komunistę zwanego czasem „ojcem Unii Europejskiej”, współautora „Manifestu z Ventotene”, w którym przedstawił swój plan na integrację europejską.
Unia Europejska bardzo chętnie zwalcza wszelkie przejawy ksenofobii, nienawiści i, oczywiście, swoiście rozumianego faszyzmu, ale już o komunizmie – najbardziej zbrodniczej ideologii w historii ludzkości – niestety nie pamięta. Nie tylko nie pamięta, ale wręcz puszcza oko do jej zwolenników. Bo jak inaczej nazwać fakt, że wspomniany manifest stał się fundamentem dla integracji europejskiej, a nad wejściem do serca UE widnieje nazwisko jego współautora?
W tymże manifeście Spinelli (wraz z drugim autorem Ernesto Rossim) stwierdza, że suwerenność narodowa była zjawiskiem pozytywnym tak długo, jak długo mogła służyć jako taran do niszczenia dawnego konserwatywnego porządku, gdy jednak ów porządek ostatecznie upadł, to same narody stały się źródłem reakcjonizmu i wstecznictwa. Należy zatem z nimi walczyć, jak kiedyś to one walczyły z sojuszem tronu i ołtarza. Celem jest oczywiście to, co część elit unijnych już teraz otwarcie podnosi – stworzenie wielkiej, paneuropejskiej federacji. Federacji antynarodowej oczywiście.
Komunistyczni ojcowie Unii Europejskiej rzecz jasna mają usta pełne frazesów o demokracji, ale opowiadają się właśnie za taką demokracją, jakiej popis dała Theresa May kilka dni temu – chodzi o „prawdziwą demokrację”, czyli demokrację, która działa z pominięciem narodów, z pominięciem wyborców.
Prawdziwą naturę manifestu możemy odkryć na jego ostatnich stronach, gdy autorzy wprost stwierdzają, że aby zatriumfował nowy wspaniały świat, to „siły postępowe” będą musiały działać w interesie wyborców, ale z ich pominięciem, gdyż wola ludu jako taka „jeszcze nie istnieje”. Rewolucjonistami ma kierować „świadomość reprezentowania najgłębszych potrzeb współczesnego społeczeństwa”. Po prostu mają to być elity „starsze i mądrzejsze” od głupich, prostych Niemców, Włochów, Bułgarów czy Polaków.
W końcu Spinelli i Rossi pozwalają sobie na odrobinę szczerości, stwierdzając, że to „dyktatura partii rewolucyjnej stworzy nowe państwo, a wokół niego – nową, prawdziwą demokrację”. Brzmi jakoś znajomo.
„Manifest z Ventotene kończy się zatem tak, jak każda rewolucyjna utopia: mówimy demokracja, ale myślimy dyktatura partii, mówimy wolność, ale myślimy komunizm” – podsumowuje prof. Jacek Bartyzel. Nic dodać, nic ująć.
Błękitny komunizm
Ktoś może wzruszyć ramionami, twierdząc, że manifest komunisty to jedno, a prawdziwe życie to inna historia. Nie do końca. Nie chodzi tylko o to, że nazwiskiem komunisty został nazwany jeden z budynków Parlamentu Europejskiego, że na wyspę Ventotene lata Angela Merkel, by mu składać hołd. To symbole (ważne, ale jednak symbole). Sam Spinelli był komisarzem ds. polityki przemysłowej, badań i rozwoju technologicznego oraz eurodeputowanym (wybrany w pierwszych bezpośrednich wyborach z poparcia… Włoskiej Partii Komunistycznej), ale przede wszystkim był inspiracją dla dzisiejszych zwolenników kursu federacyjnego, zgodnie z którym państwa narodowe mają ulec anihilacji.
A następców Spinelli ma wielu w obecnej Unii.
„Altiero Spinelli nakreślił w swoim Manifeście z Ventotene fundamenty federalnej Europy. Jego słowa rozbrzmiewają dzisiaj” – przekonywał nie tak dawno na Twitterze Guy Verhofstadt, szef frakcji ALDE w PE. Ten sam, który grzmiał o „60 tys. faszystów” maszerujących ulicami Warszawy 11 listopada.
Verhofstadt „jedynie” odwołuje się do komunisty, ale wielu innych unijnych działaczy ma wprost czerwone korzenie. Jose Barroso, przewodniczący (!) Komisji Europejskiej, zaczynał swoją karierę polityczną w maoistycznej partii, komisarz unijna Federica Mogherini z kolei była członkiem młodzieżówki komunistycznej partii FGCI, Pierre Moscovici, komisarz ds. ekonomicznych, swoją przygodę z polityką zaczynał w kręgach komunistycznej ligi rewolucyjnej, komisarz Catherine Ashton również „wąchała się” z komunistami za młodu. Nawet sam Jean-Cloude Juncker chwalił się w jednym z wywiadów, że w młodości „ocierał się” o IV Międzynarodówkę.
A to przecież jedynie najważniejsze postaci, siedzące na samym świeczniku - wierzchołek góry lodowej. Jeżeli akceptujemy, że u szczytu Unii Europejskiej funkcjonują osoby z „przygodami” komunistycznymi na koncie, to nie dziwmy się, że później nam fundują „prawdziwą demokrację”.
Tymczasem żadnej „demokracji europejskiej”, o której tyle opowiadają, nigdy nie będzie, gdyż demokracja to władza – kratos – demosu. A nie ma czegoś takiego jak europejski demos, nie ma europejskiego narodu, społeczeństwa. Dlatego też demokracja europejska musi oznaczać jedynie frazes, pretekst dla kształtującej się oligarchii, która dla wyborców nie ma niczego oprócz pogardy.
Jeszcze smutniejsze, że dokładnie taką „demokrację” swoim obywatelom zafundowała premier Theresa May, traktując ich jako niedojrzałych szczeniaków, którzy nie dorośli do wyborów i będą tyle razy głosować, aż zagłosują odpowiednio. Trzeba przyznać, że May starała się wykonać swoją misję, przekonując, że Wielka Brytania powinna uszanować wolę wyborców, i w ostateczności podała się do dymisji. To wszystko prawda, ale sama wola Brytyjczyków została podważona, drzwi uchylono – damage is already done.
Polska na tle tego szaleństwa musi się jawić jako wyspa normalności. Pozostaje jedno niepokojące pytanie: jak długo jeszcze?
Artykuł wyraża poglądy autora i nie musi być tożsamy ze stanowiskiem redakcji.
Zobacz poprzednie teksty z cyklu "Taki Mamy Klimat":
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.