Ludzie gwiżdżą na sądy
Ciężko zwolennikom Dobrej Zmiany bronić władzy po ostatnich wydarzeniach w Ministerstwie Sprawiedliwości. Resort państwowy wykorzystywany do walki politycznej i to nawet nie z partią ale grupą sędziów? Sami rządzący się podłożyli, gdy Zbigniew Ziobro zamiast zwolnić wiceministra Piebiaka, zdecydował się pozwolić mu „zachować się honorowo” i złożyć dymisję. Wydawało się, że na ostatniej prostej niebiosa zesłały Schetynie i jego świcie prawdziwy dar, że wystarczy – posługując się językiem byłego premiera – wbić piłkę do pustej bramki.
Nic bardziej mylnego. Szeroko rozumiana opozycja nie była w stanie ograniczyć się do uderzenia w ministra sprawiedliwości, tylko po raz kolejny dokonała hiperbolizacji, a sama afera zeszła na dalszy, stając się jedynie bronią polityczną, pretekstem, by po raz kolejny zaatakować Kaczyńskiego. Zamiast skupić się na podobnym nacisku, dzięki któremu udało się odwołać marszałka Kuchcińskiego, opozycja poszła znów na całość. Zresztą nie miała innej możliwości. Wstąpiła na tę drogę kilka lat temu, wycofanie się z niej na kilka tygodni przed wyborami byłoby niezrozumiałe dla elektoratu.
Pojawiły się zatem oskarżenia o autorytaryzm, putinizację Polski, łamanie praworządności i całą resztę zbrodni, o które oskarżana jest władza od niemal czterech lat, a opozycja straciła szansę, aby realnie zaszkodzić PiS-owi. Od kilku dni spływają sondaże, które pokazują, że afera nie przełożyła się w większym stopniu na poparcie partii. Ot wahnięcie o 1 pkt. proc. w jedną bądź w drugą stronę Do wyborów jeszcze półtora miesiąca, co oznacza, że przy urnach Polacy nie będą nawet pamiętać, że był kiedyś ktoś taki jak wiceminister Piebiak.
Hiperbolizacja wszystkiego
Frontalny atak na PiS pod hasłem „Кaczyńki gwałci praworządność” nie zda się na nic opozycji z dwóch powodów. Po pierwsze, wspomniana już hiperbolizacja wszystkiego stosowana przez opozycję po prostu męczy wyborców oraz osłabia przekaz samych polityków.
Niedawno przeprowadzono sondaż, w którym pytano Polaków, jaki temat powinien zdominować kampanię wyborczą. Dwie najczęściej wskazywane odpowiedzi to naprawa służby zdrowia (69 proc. respondentów) oraz obniżka podatków (56 proc). Reszta tematów uzyskała niepomiernie mniej głosów. Odpowiedź „odsunięcie PiS-u od władzy” znalazła się na szóstym miejscu z wynikiem 25 proc. głosów.
Wydaje się że tyle mniej więcej jest w Polsce żelaznych antykaczystów. Zagłosują na każdego, kto obieca im odsunięcie PiS-u. Inne kwestie są nieważne. Problem opozycji polega na tym, że ograniczyła swój przekaz jedynie do tych osób. Kilka tygodni temu na konwencji Schetyna, owszem, proponował swój sześciopak, mówiąc, że PO nie może być jedynie anty-PiS-em, tylko z tych zapowiedzi niewiele wynika. Konwencja się kończy, politycy wracają do studia TVN24 i plemienna wojenka na nowo ożywa.
Opozycja dała się de facto zawładnąć swojemu żelaznemu elektoratowi i każda próba odejścia od linii anty-kaczyzmu będzie karana zgilotynowaniem. Posmakował tego już Ryszard Petru, który swego czasu dostrzegał „światełko w tunelu”, posmakował tego Paweł Kukiz, którego okrzyknięto faszystą, gdy tylko się okazało, że nie ma zamiaru całej swojej aktywności poświęcić pluciu na Kaczora-dyktatora.
Obrońcy PiS-u
Schetyna i spółka odwołują się do tego żelaznego elektoratu, zapominając, że do wygrania wyborów potrzebują również poparcia innych grup społecznych. A to właśnie ci „siedzący okrakiem”, jak to pogardliwie określają niektórzy publicyści, ci symetryści albo po prostu normalsi – to oni odwracają się od opozycji, widząc, jak absolutnie każda sprawa urasta do świętej wojny o wszystko.
Co gorsza, opozycja już kilka lat temu po prostu wystrzelała najcięższą amunicję. Na początku kadencji, wtedy gdy naprawdę PiS-owi ciężko było zarzucić łamanie praworządności (np. larum wokół ułaskawienia Mariusza Kamińskiego) czy dewastowanie demokracji (vide zawierucha wokół Trybunału Konstytucyjnego, którą przecież rozpętał jeszcze rząd PO-PSL w 2015 roku), w stronę rządzących padały najcięższe zarzuty, a niektórzy członkowie szeroko pojętej opozycji (w tym niektórzy dziennikarze) zachęcali wręcz do rozpętania polskiego Majdanu.
Jeżeli taki Kowalski widzi, że te same argumenty jakie padają teraz, padały przy okazji np. „rzezi dzików”, albo „pogromu Puszczy Białowieskiej”, to może zareagować jedynie wzruszeniem ramion. Jeżeli demokracja już tyle razy rzekomo upadała, to gdy ci sami ludzie zapewniają, że tym razem też pada, ale już TAK NAPRAWDĘ, to nikt tych zapewnień nie może brać na poważnie.
Dzięki rozhisteryzowanej, infantylnej opozycji PiS jest dzisiaj praktycznie bezkarny. W oczach przeciętnego wyborcy większą zbrodnią są przeloty marszałka Kuchcińskiego niż wykorzystywanie resortu do walki politycznej. Lis, Żakowski, Michalik, Brejza, Scheuring-Wielgus, Niesiołowski, Kijowski, Nurowska, Komisja Europejska, gwiazdy „Szkła kontaktowego” – oto największy atut PiS-u, oto najtwardsza zbroja Kaczyńskiego. To dzięki nim teraz wystarczyło odsunąć Piebiaka, umyć ręce i wskazać, że druga strona sporu wcale nie jest lepsza.
Kasta grzeszników
Pomijając już fakt, że wszelkie zarzuty dot. łamania praworządności od dawna są już nieskuteczne, to patrząc tak z czysto taktycznego punktu widzenia, należy stwierdzić, że opozycja kilka lat temu wybierając temat sądów na główne pole starcia z władzą, strzeliła sobie w stopę.
Polacy po prostu nie ufają sędziom, nie ufają sądom, bardzo negatywnie oceniają ich pracę a do kwestii praworządności podchodzą nad wyraz pragmatycznie. Zdają sobie sprawę, że rządzący nie grają czysto, że reformy sądownictwa nie mają na celu usprawnienia procesów, tylko zwiększenie wpływów politycznych, zdają sobie jednak sprawę, że druga strona gra w ten sam sposób. Po prostu, jak to niedawno określił Łukasz Warzecha w jednym z felietonów – Łączewskich zastąpili Piebiakowie. Dla przeciętnego Polaka to nie ma znaczenia, po prostu jedna sekta bije się z drugą. Dlatego tenże Polak reaguje wzruszeniem ramiom.
Na korzyść PiS-u przemawia tutaj jednakże to, że o ile Kaczyński nigdy się nie krył z tym, że gdy dojdzie do władzy to przejedzie się po sądach z góry do dołu, to druga strona sporu przez lata żyła pod sędziowskim pantoflem, unikając wszelkich zmian i reform. Teraz oczywiście pojawiają się głosy, że reforma sądownictwa jest jak najbardziej potrzebna, tylko że przedstawiciele obozu antykaczystowskiego mieli całe lata, aby takie zmiany przeprowadzić i dzisiaj brzmią niewiarygodnie. PiS po prostu wykorzystuje lata zaniedbań.
Do tego dochodzi kwestia wyraźnego upolitycznienia niektórych sędziów, którzy błyszczą w telewizjach. Andrzej Rzepliński, Waldemar Żurek, Igor Tyleya, Wojciech Łączewski... na każdy zarzut dotyczący upolityczniania sądów, rządzący mogą sypać nazwiskami, co tylko wyborców upewnia, że obie strony są umoczone.
Afera bez finału
Zbigniew Ziobro zapewnia, że nic nie wiedział nic o całej aferze. Ciężko jednak uznać to za okoliczność łagodzącą. Szef ministerstwa powinien brać odpowiedzialność za to, co dzieje się w jego własnym resorcie. Nawet jeżeli faktycznie nie wiedział, co się dzieje pod jego nosem, to oznaczałoby to, że został nakryty ze spuszczonymi portkami.
Niestety teraz, gdy opozycja naprawdę ma argumenty, kiedy naprawdę może mówić o przekroczeniu uprawnień władzy, o robieniu z państwa folwarku i kiedy faktycznie ma powód, by domagać się dymisji jednego z kluczowych polityków w obozie władzy, to... Polacy nie chcą ich słuchać.
Cóż, lata zaniedbań w kwestii reform sądownictwa, a następnie po 2015 roku zastosowanie formuły opozycji totalnej i histerycznej skutecznie uodporniło Polaków na przykłady prawdziwej patologii. Opozycja sama zapracowała na kolejną kadencję PiS-u.
Artykuł wyraża poglądy autora i nie musi być tożsamy ze stanowiskiem redakcji.
Zobacz poprzednie teksty z cyklu "TAKI MAMY KLIMAT":
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.