Antykaczyści są nie do zdarcia
PiS wygrało wybory, aczkolwiek jego zwycięstwo wcale nie było tak uderzające, jak można by się spodziewać. Owszem, osiem milionów głosów i poparcie sięgające ponad 43 proc. musi robić wrażenie, ale spójrzmy na twarde dane, które mówią nam o realnej władzy – 235 mandatów. Zatem pomimo pozyskania ponad dwóch milionów wyborców Zjednoczona Prawica ma tyle samo posłów co w poprzedniej kadencji (z czego 36 należy do Porozumienia i Solidarnej Polski).
I spójrzmy na dane dotyczące opozycji. Koalicja Obywatelska zdobyła 27 proc. poparcia i 134 mandaty. Warto zauważyć, że w 2011 roku, gdy PO wygrała drugie wybory, to PiS uzyskał bardzo zbliżone poparcie – 29 proc. i 157 mandatów. I wtedy również wieszczono koniec Kaczyńskiego i wieczną dominację Tuska (ot przypomnijmy słynną książkę Kamińskiego – „Koniec PIS-u”). Wystarczyły cztery lata by się wszystko zmieniło. Tusk uciekł, PO przegrało, PiS zdobył władzę, a Kaczyński cieszy się obecnie jednym z najwyższych poziomów zaufania.
A przecież to tylko jedna PO. Oprócz tego do Sejmu powrócili postkomuniści z SLD wsparci trzódką czołowego polskiego homocelebryty oraz (co jest o wiele gorsze) neomarksistami od Zandberga. Ponadto PiS-owi nie udało się dobić PSL-u. Ludowcy weszli do Sejmu z poparciem 8,5 proc. i 30 posłami (no, 24 jeżeli odjąć szable Kukiza). Jest to o tyle kłopotliwe, że PSL nie tylko wszedł do miast, ale nawet na wsi, wbrew temu co słyszymy, nie dał się wybić. Owszem, PiS zyskał tam fantastyczny wynik – ponad 56 proc., ale ludowcy osiągnęli całkiem przyzwoite 12 proc., co pokazuje, że pomimo czterech lat opozycji zachowali tam pewne wpływy.
Do tego wszystkiego dochodzi Konfederacja, która, jeżeli tylko się nie rozpadnie w międzyczasie, będzie zachodzić PiS od prawej strony.
Antykaczyzm nie zniknie
Te wszystkie dane przytaczam po to, aby pokazać, że opozycja nie zniknie w magiczny sposób z polskiej sceny politycznej. Pomimo niesamowitej machiny propagandowej, pomimo niespotykanych w historii obietnic socjalnych, pomimo całkiem niezłej koniunktury ostatnich lat, opozycja naprawdę nie uzyskała najgorszego wyniku. Nawet Platforma Obywatelska, która prowadziła absolutnie tragiczną kampanię wyborczą i sama nie wierzyła, że da się pokonać PiS, to nawet ona uzyskała wynik, który wcale nie świadczy o jakimś kolapsie.
Marcin Palade napisał na Twitterze, że „podział uformowany w 2005 roku, dominacji na scenie politycznej PiS-u i Platformy, odchodzi do przeszłości”. Nie zgadzam się z tym stwierdzeniem z tego powodu, że w 2005 roku nie uformował się podział na PiS i PO, tylko na Kaczystów i antyKaczystów. Partie są tutaj wtórne. Pisałem o tym w tekście „Jarosław znaczy wszystko” – Kaczyński jest najważniejszą postacią na polskiej scenie politycznej, to wokół niego rozgrywają się najważniejsze wydarzenia, to on nadaje ton debacie, to on wskazuje tematy, którymi żyć będą jego przeciwnicy.
Póki co nic nie zapowiada, aby ten podział miał stracić na aktualności. Dopóki Kaczyński jest w pełni sił, dopóki trzyma PiS w garści i nadaje ton polskiej polityce – dopóty ten spór pozostaje żywy. Zmieniać się mogą szyldy – raz to będzie Platforma Obywatelska, raz Koalicja Europejska, innym razem Koalicja Polska czy Koalicja Obywatelska czy jeszcze inny twór, ale antykaczyzm jako taki nie przeminie w najbliższej przyszłości. Czy jednak ma szanse na przejęcie władzy?
Zmarnowane lata
Powiedzieć, że Platforma zmarnowała ostatnie cztery lata, to nie powiedzieć nic. Przybierając formułę opozycji totalnej, PO okopała się na pozycjach, zradykalizowała i odstraszyła elektorat niechętny PiS-owi, który nie mógł zaakceptować tej oszołomskiej formuły. To wszystko było wielokrotnie omawiane. Jednak do tego doszło jeszcze nowe zjawisko. Platforma straciła nimb partii „fajnej”. Jej politykom zaczęły przydarzać się coraz bardziej kuriozalne wpadki, które były tym bardziej widoczne na tle PiSu, który w ostatnich latach nabrał wyraźnie profesjonalnego sznytu.
Na korzyść rządzących działało nie tylko „totalność” Platformy, ale też (powiązana z tym) działalność czołowych przedstawicieli opozycji za granicą. Kolejne wycieczki do Brukseli przy okazji których politycy totalnych nadawali na własne państwo jedynie umacniały PiS.
– Każdy wasz nacisk na rząd PiS wzmaga ich popularność. Niedługo dzięki panu, panie Timmermans, dojdą do większości konstytucyjnej – mówił Janusz Korwin-Mikke w swoim bodaj ostatnim przemówieniu w Parlamencie Europejskim i miał całkowitą rację. Nawet jeżeli ktoś nie cierpi Kaczyńskiego, to widok Schetyny i Kijowskiego donoszących na własne państwo i błagających unijnych dygnitarzy o interwencję, automatycznie ich odrzucał od Platformy Obywatelskiej.
Swego czasu szef Rady Fundacji Otwarty Dialog Bartosz Kramek opublikował instrukcję, w której wyjaśniał, jak za pomocą destabilizacji państwa można obalić rządy PiS. Cóż, tego samego można dokonać bez niszczenia Polski. A właściwie tylko bez tego. Dopóki Polacy będą widzieć w opozycji brukselskich parobków, dopóty ich gremialnie nie poprą.
Szkodnik na opozycji
Zarówno „totalność” opozycji, jak i akcja z donoszeniem na własny kraj są owocami przywództwa Schetyny. Lider PO szkodzi debacie publicznej, szkodzi polskiej polityce, ale przede wszystkim szkodzi samej Platformie Obywatelskiej. Przed wyborami krążyły wieści, że gdy Morawiecki z Kaczyńskim objeżdżali Polskę, by się spotkać z wyborcami, Schetyna również ją objeżdżał, ale w celu spotkania się z lokalnymi baronami PO, aby umocnić własną pozycję. To pokazuje jego priorytety.
Dlatego też latał do Brukseli, dlatego nie przejmował się interesami PO, dlatego podgrzewał atmosferę histerii. Teraz obserwujemy dokładnie ten sam spektakl, który widzieliśmy od 2015 roku – nie można rozliczać władz PO, gdyż to tylko umacnia PiS. I jestem przekonany, że w styczniu Schetyna stwierdzi, że do wyborów prezydenckich zostało już zbyt mało czasu, aby PO mogła się zajmować sama sobą, a wszelkie rozliczenia należy przesunąć na czas po wyborach. A wtedy oczywiście znajdzie się nowy powód, by je ponownie przesunąć.
Schetyna żeruje na atmosferze antypisizmu i paraliżuje własną partię. I tak np. dla ratowania swojej pozycji Schetyna reaktywował w Polsce lewicę. Tylko dzięki liderowi PO do polskiego Sejmu weszli postkomuniści Czarzastego, neomarksiści Zandberga oraz wesoła gromadka Biedronia.
To dzięki zagraniu z powołaniem Koalicji Europejskiej „wyciągnęto z krypty” post- PZPR-owskiego trupa. Gdyby Schetyna nie miał manii, aby pokonać PiS „choćby o jeden mandat”, o czym mówił w wywiadzie dla „Kultury Liberalnej”, to nie powołałby tej koalicji od SLD i Barbary Nowackiej z jednej strony, po PSL z drugiej.
Na tym manewrze skorzystali absolutnie wszyscy oprócz samej PO. Gdyby Schetyna działał racjonalnie, to poszedłby do wyborów unijnych pod szyldem KO i tym samym podciąłby skrzydła PSL-owi oraz SLD, które zapewne nie przekroczyłyby progu. Tak przedłużył życie obu ugrupowaniom i teraz okazuje się, że Platforma wcale już nie jest jedynym anty-PiS-em, bo pod bokiem wyrósł lewicowy sojusz oraz Koalicja Polska.
To tylko kolejny powód, aby działacze Platformy wreszcie pożegnali swojego obecnego lidera. Jeżeli tego nie zrobią, Platformę czeka dalszy paraliż. Rzecz jasna sam Schetyna może z uśmiechem rozłożyć ręce i zapytać, „a kogo wy lepszego niby macie? Budkę? Kidawę?”. To prawda, następców nie widać, jednak dalsze tkwienie w obecnym układzie, będzie jedynie potęgować marazm partii, skazując ją na powolny upadek. Zmiana lidera jest wielką niewiadomą dla Platformy, podczas gdy dalsze tkwienie u boku Schetyny gwarantuje jej stabilne, powolne karlenie.
Ewentualne pożegnanie Schetyny nie sprawi, że w PO wstąpi nowy duch i z marszu jej kandydat pokona Andrzeja Dudę. To jasne. Byłaby to jednak szansa na świeży start, na rozpoczęcie kadencji Sejmu z czystym kontem. Będzie to szansa na dokonanie rytualnego rozliczenia rządów Schetyny, ale również i drugiej kadencji Tuska (co powinien zrobić, a czego nie chciał zrobić, obecny przewodniczący PO cztery lata temu). Dzięki temu będzie można powiedzieć wyborcom: „wróciła wasza stara, dobra PO z lat 2007-2011. Platformizm tak, wypaczenia schetynizmu – nie”.
Odcięcie Tuskowej pępowiny
Problemem Platformy nie jest jednak jedynie sam Schetyna, którego dzisiaj już frakcja „młodych i wściekłych” składa do grobu (zdecydowanie przedwcześnie, gdyż to bardzo utalentowany intrygant). Wielkim kamieniem u szyi opozycji pozostaje nadal Donald Tusk.
Przewodniczący Rady Europejskiej balansuje od kilku lat na styku polityki polskiej i europejskiej. Nie angażuje się bezpośrednio, ale i nie pozwala o sobie zapomnieć. Jest to najgorsze z możliwych rozwiązań. Dla Platformy zapewne optymalnym scenariuszem byłoby, gdyby Tusk był jej kandydatem na prezydenta Polski. Owszem, musiałby się bić o przywództwo w PO, musiałby walczyć z Kosiniakiem-Kamyszem oraz prezydenckim kandydatem Lewicy, ale w drugiej turze i tak mógłby liczyć na ich poparcie. Niewątpliwie miałby największe szanse na pokonanie Andrzeja Dudy.
Jak jednak pisałem w jednym z poprzednich tekstów, Tusk wejdzie do polityki jedynie wtedy, gdy będzie miał pewność zwycięstwa. Nie zaryzykuje porażki, gdyż zbyt wysoce ceni swoją legendę, by podzielić los Lecha Wałęsy czy Aleksandra Kwaśniewskiego, którzy roztrwonili swój potencjał, przegrywając kolejne wybory i kompromitując kolejne inicjatywy.
Dlatego wyczekuje, patrząc czy Dudzie i PiS-owi nie powinie się noga. Dlatego też nagle wycofał się z polskiej polityki przed wyborami unijnymi, gdy zrozumiał, że wygra je Kaczyński, a za nim samym zaczyna się ciągnąć nieszczęsne przemówienie Jażdżewskiego. Tym samym marnuje czas Platformy, która jest do niego uwiązana. Owszem, trwają jakieś dyskusje o rozliczeniu Schetyny, o nowym liderze, trwają dywagacje dotyczące wyborów prezydenckich, Kidawy-Błonskiej czy Budki, ale to wszystko jest takie na pół gwizdka. Nikt tego tak naprawdę nie traktuje na poważnie, a wszyscy spoglądają tęsknie w stronę Brukseli. To przypomina trochę nieszczęśliwy romans, gdzie porzucony kochanek cały czas wzdycha do dawnej miłości, nie mogąc ruszyć dalej.
Cztery lata to naprawdę dużo czasu w polityce, wiele się może zmienić (świadczy o tym przykład samego PiS-u). Jeżeli Platforma Obywatelska chce w przyszłości znaczyć coś jeszcze w polskiej polityce, to musi nie tylko pozbyć się szkodnika jakim jest Schetyna, nie tylko wymyśli się na nowo, opracować prawdziwy program i skończyć z totalnością, ale również odciąć pępowinę od Donalda Tuska i zacząć żyć własnym, nowym życiem. Pytanie tylko czy stać ich na taki skok w nieznane.
Artykuł wyraża poglądy autora i nie musi być tożsamy ze stanowiskiem redakcji.
Zobacz poprzednie teksty z cyklu "TAKI MAMY KLIMAT":
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.