Zmierzch epoki POPiS-u
W swoich tekstach publikowanych na DoRzeczy.pl nie kryłem nigdy, że rządzące ugrupowanie nie jest z mojej bajki. Nie ulega jednak wątpliwości, że partia Kaczyńskiego posiadała pewien atut, a wręcz „nadatut", który to nawet w największych sceptykach PiS-u musiał wzbudzić pewną dozę zrozumienia, a może nawet sympatii względem rządzących. Tym „nadatutem” PiS-u byli oczywiście jego przeciwnicy.
Piszę o antypisie w czasie przeszłym nie dlatego, że formuła opozycji totalnej stosowanej przez Grzegorza Schetynę i jego wesołą kompanię została zarzucona. Po prostu ostatnie wybory w znacznym stopniu „poszerzyły” scenę opozycyjną. Nagle się okazuje, że oprócz totalnej Platformy mamy podrasowane „wiosenne” SLD, mamy „zdroworozsądkowe” PSL (które po latach otworzyło się na zupełnie nowych wyborców), mamy „skrajną” Konfederację oraz lewicową nowinkę w postaci Razem.
Koniec z prymatem totalności?
Aby zrozumieć znaczenie tej zmiany musimy sobie przypomnieć najważniejsze starcie ostatniej kadencji Sejmu. Wbrew pozorom tym starciem nie był spór PiS-antypis, gdyż mówiąc szczerze była to gra do jednej bramki. Tym prawdziwie istotnym pojedynkiem była walka między Nowoczesną a Platformą Obywatelską o to, kto zostanie najważniejszym antypisem. Oczywiście z perspektywy czasu widać, że Schetyna pożarł przeciwnika, a o Petru już nikt nie pamięta, ale przecież kilka lat temu nie było to takie pewne. Media sympatyzujące z opozycją wieszczyły nadejście polskiego Kennedy’ego, a z kolei media pro-pisowskie alarmowały na temat „szalupy ratunkowej” jaką Nowoczesna miała być dla ludzi tonącego systemu po blamażu z 2015 roku.
Istotny jest fakt, że główny bój na opozycji rozgrywał się o to, kto będzie opozycją prawdziwie totalną. Przecież Petru przeżył najcięższe chwile w swojej (niezbyt długiej acz brawurowej) karierze, gdy przyznał przed kamerami, że negocjacje z PiS-em są możliwe, a on sam dostrzega „światełko w tunelu”. Schetyna zwietrzył krew, ogłosił się jedyną opozycją zdolną zatrzymać Kaczora-dyktatora, a sam Petru szybko się przekonał, że rzeczone światełko było w istocie nie wyjściem na powierzchnię, tylko nadjeżdżającą lokomotywą, która rozprasowała jego marzenia polityczne.
Teraz się to zmieniło. Do Sejmu wszedł nowy układ sił. Sami członkowie opozycji nie wiedzą, kto jest jej liderem, czy w ogóle taki lider jest, ani nawet czy można mówić o „opozycji” jako jakimś jednym środowisku (ostatnia burza po słowach Kidawy-Błońskiej jest tego najlepszym przykładem). Hasło antypisu jest coraz mniej istotne. To czarny scenariusz zarówno dla Kaczyńskiego jak i Schetyny, gdyż manichejski podział sceny politycznej na „dobro i zło” działał na korzyść ich obu – Kaczyńskiemu gwarantował dalsze rządy (pokazały to wybory do europarlamentu), a Schetynie pozwalał się utrzymać na fotelu lidera.
Nowa różnorodna opozycja
Obecnie sprawy wyglądają inaczej. O ile Platforma nadal kurczowo trzyma się łatki antypisu (ale i tutaj widać pewne ruchy – vide orędzie marszałka Senatu, stosunek wobec wyboru Elżbiety Witek na marszałka Sejmu), o tyle już SLD, PSL, ale zwłaszcza Razem i Konfederacja uderzają w zupełnie inne tony. Podział na PiS i antypis zaczyna się dezaktualizować.
Nakłada się na to również pewna zmiana pokoleniowa – polityką zaczynają się interesować ludzie, dla których spór Kaczyńskiego z Tuskiem wydaje się jakąs zamierzchłą przeszłością.
Pół roku temu w tekście „Tusk przechodzi na emeryturę” wskazywałem, że wpływy byłego premiera na polską scenę polityczną maleją z każdym tygodniem, a jego powrót do, jak to ujął ostatnio Sławomir Nowak, „polskiego piekiełka” jest bardzo wątpliwy. Po prostu Tusk na cztery lata stracił bezpośredni kontakt z bieżącymi wydarzeniami. Właśnie na tym polegli swego czasu Wałęsa (ledwie 1 proc. głosów w wyborach z 2000 roku) czy Kwaśniewski (LID, Europa Plus). Jeżeli ktoś raz opuści polską politykę, to jego powrót staje się potwornie trudny. Ten rynek nie znosi próżni, na miejsce jednego Tuska czeka już 10 innych następców.
Były premier autentycznie przechodzi na emeryturę – tymże wszak jest pozycja szefa Europejskiej Partii Ludowej. Tusk sugeruje w wywiadach, że będzie planował zmontować w Polsce jakiś ruch oparty na młodych ludziach, jednakże tutaj zadziała ten sam mechanizm, który wcześniej go stopował – każdy miesiąc poza krajem osłabia jego pozycję. W oczach Polaków, nawet tych z nim sympatyzujących, uchodzi coraz bardziej za drugiego Bronisława Geremka czy Aleksandra Kwaśniewskiego, a nie lidera z prawdziwego zdarzenia.
Decyzja Tuska o rezygnacji ze startu wywołała smutek nie tylko wśród jego zwolenników, ale jestem przekonany, że również wśród działaczy Prawa i Sprawiedliwości. Starcie Duda-Tusk pozwoliłoby ponownie spolaryzować scenę polityczną, rozgrzać emocje, zmarginalizować Konfederację, a dodatkowo byłaby szansa na słodki bonus w postaci porażki dawnego lidera PO – ucieleśnienia antypisu, ucieleśnienie konfliktu PiS-PO, ucieleśnienia konfliktu rządzącego Polską od 2005 roku.
Ten scenariusz się jednak nie spełni. Tusk coraz bardziej odchodzi w cień, a wraz z nim dawny podział na Platformę i PiS. Sam Kaczyński (wbrew marzeniom frakcji i delfinów) bez wątpienia pozostaje nadal centralną postacią polskiej polityki i nie myśli o emeryturze, ale jednak czym innym jest system „Kaczyński vs Tusk” a zupełnie czym innym „Kaczyński vs Schetyna vs Kosiniak-Kamysz vs Lewica vs Konfederacja”.
Tak też chyba należy odczytywać pomysł wysunięcia kandydatury Krystyny Pawłowicz i Stanisława Piotrowicza na sędziów Trybunały Konstytucyjnego. Obie postaci wywołują wręcz histerię wśród zwolenników Platformy, co pozwala na nowo podgrzać spór PO-PiS i ponownie zantagonizować społeczeństwo. Korzysta na tym i Kaczyński i Schetyna. A raczej mogliby skorzystać, bo i dla wyborców Lewicy i Konfederacji, a chyba także dla nowych zwolenników PSL-u, ta sprawa ma drugo czy nawet trzeciorzędne znaczenie.
Nowe podziały
Nie jest przypadkiem, że ostatnie wystąpienie Adriana Zandberga było kolportowane przez antypis, który w polityku Razem dostrzegł nowego mesjasza. NaTemat pisał o „zaoraniu” premiera Morawieckiego przez Zandberga, Onet o tym, że polityk „bezlitośnie punktuje Morawieckiego”, a z kolei „Wyborcza” ogłosiła „efekt Zandberga” i opublikowała politykowi laurkę w postaci kuriozalnego wywiadu z dr hab. Ewą Marciniak. "Lewica leje tyle lukru na swego lidera, że jest już bliska granicy śmieszności" – ocenił Piotr Semka na Twitterze i pozostaje się tylko z nim zgodzić.
A przecież samo przemówienie nie powiedział absolutnie nic odkrywczego. Była to jedynie krytyka PiSu z pozycji lewicowych pozbawiona totalności, którą znamy z aktywności PO z lat 2015-2019. Tyle starczyło. To też jeden ze znaków czasów. Niebezpieczny sygnał dla PiS-u, który się wyraźnie rozleniwił w poprzedniej kadencji i bardziej niż na programach socjalnych „jechał” na działaniach Platformy, która swoją totalnością zagwarantowała mu spokojne cztery lata.
Zresztą Razem już przy sprawie 30-krotności czy podwyższenia akcyzy pokazało, że może głosować ramię w ramię z PiS-em. Gdy chodzi o podwyższanie podatków, to umierająca demokracja im nie przeszkadza. Przy tej drugiej sprawie wszyscy posłowie razem zagłosowali za projektem PiS. To duży problem dla Platformy, ale paradoksalnie również i dla PiS-u. Nagle okazuje się, że podział „dobry PiS dbający o prostych ludzi” i „zły antypis dbający o elitki” nie przystaje do rzeczywistości. Ten układ został zdezaktualizowany 13 października 2019 roku.
Oczywiście PiS może zamknąć oczy i udawać, że nic się nie dzieje. Taką też tendencję można dostrzec wśród niektórych działaczy. Konfederacja? Ot wariaci, „pożyteczni idioci Moskwy” (określenie Gowina) i na pewno się rozpadną jak Kukiz’15. Nie ma powodu by się nimi przejmować. Razem? Mini partyjka, wchłonie ich Czarzasty. Platforma? Na pewno się nie pozbiera, to partia-kabaret zajęta własnymi problemami.
Problem w tym, że takie myślenie sprowadza się do liczenia na to, że komuś innemu powinie się noga. Jak pisałem w poprzednim tekście („PiS musi się wymyślić na nowo”), jeżeli Jarosław Kaczyński myśli o trzeciej kadencji z rzędu, to musi opracować nową narrację, którą przedstawi Polakom. Tym razem prezentowanie siebie jako partii narodowej rewolucji (czyli narracja z 2015 roku) nie przejdzie z powodu Konfederacji. Dopóki Korwin i Narodowcy byli poza Sejmem można było ich ignorować, teraz bagatelizować się już ich nie da (pokazuje to popularność przemówień Bosaka czy Brauna). Podobnie sprawa ma się z partią Razem (czy szerzej z Lewicą), która uderza w opowieść Morawieckiego o „państwie dobrobytu” (to z kolei narracja PiS-u z ostatniej kampanii wyborczej). Towarzysz Zandberg i spółka zapewniają, że dopiero kiedy oni dojdą do władzy to zapanuje prawdziwa „sprawiedliwość społeczna”.
Opracowując plan działania na najbliższe lata każda z partii, ale dotyczy to w szczególności Prawa i Sprawiedliwości, które u władzy chce się utrzymać, musi brać pod uwagę, że podział, który znaliśmy od 2005 roku, odchodzi do przeszłości.
Artykuł wyraża poglądy autora i nie musi być tożsamy ze stanowiskiem redakcji.
Zobacz poprzednie teksty z cyklu "TAKI MAMY KLIMAT":
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.