Niebezpieczne fantazje o Grodnie
"Jest reż zupełnie oczywiste, że Grodno powinno, w przypadku rozpadu Białorusi, trafić do Polski. PiS to wie, ale boi się powiedzieć" – napisał kilka dni temu Tomasz Sommer na Twitterze. Naczelny „Najwyższego Czasu” tymi słowami wywołał prawdziwą burzę. Niedługo później w te same tony uderzał Wojciech Cejrowski, który stwierdził wprost, że w zamian za wsparcie polskiego rządu Cichanouska powinna obiecać Polsce zwrot ziem „rdzennie polskich”.
Takie marzenia, mniej lub bardziej otwarcie, przewijały się czasem na części polskiej prawicy w ostatnich kilkunastu latach. Mówiąc „prawica”, nie mam na myśli żadnej partii (wszak rząd się odciął od tych słów), ani nawet żadnego konkretnego środowiska, ale raczej ogólnie stronę sporu politycznego.
Na marginesie – nie jest dziwne, że takie postulaty pojawiły się właśnie po prawej stronie. Po 89 roku jedynie prawica nie pogodziła się z ideami postpolityki i nie uwierzyła w wieczysty pokój. Liberałowie i lewicowcy w wymiarze intelektualnym całkowicie skapitulowali wobec Zachodu, więc jakiekolwiek idee po prostu nie mogły się narodzić w tych środowiskach.
Polska jest beneficjentem
Wracając jednak do tematu; na prawicy pojawiały się pełnej nostalgii marzenia o ziemiach utraconych. Zazwyczaj przybierały one kształt nostalgii za I oraz II RP, jak również niezbyt sprecyzowanych koncepcji federacji państw Europy Wschodniej pod przywództwem Polski. Czasem jednak przebąkiwano też, że należy szablą odebrać, to co obca przemoc wzięła.
Ten trend schodził się jednocześnie z bardzo krytyczną oceną III RP. Sam nie należę do admiratorów systemu jaki wykiełkował najpierw z układu Okrągłego Stołu, a następnie z podziału PO-PiS, ale z perspektywy historycznej należy przyznać, że Polska jest beneficjentem ładu post-zimnowojennego.
Trzeba to podkreślać, gdyż krytyka ostatnich 30 lat była momentami tak silna, że łatwo uznać, że faktycznie ta III RP to się do niczego nie nadaje – państwo z dykty, złodziejska „reprywatyzacja”, deale z komunistami, zależność jak nie od Moskwy to od Berlina czy Waszyngtony itd. Wszyscy znamy te argumenty na pamięć.
Spójrzmy jednak na los Polski z perspektywy historycznej, z perspektywy przekraczającej nasze wąskie ramki kilkunastu lat – spójrzmy na ostatnie 300 lat. Od 1709 roku, od bitwy pod Połtawą, Polska była tworem... niepewnym. Ciągle zawieszona gdzieś „pomiędzy”. Pomiędzy istnieniem a niebytem, pomiędzy suwerennością a zależnością, pomiędzy bohaterskimi zrywami a ich tragicznymi reperkusjami.
Zagrożona polskość
Hrabia Henryk Rzewuski, który twierdził, że czas niepodległej Polski już przeminął, nie był jedyną tego typu postacią. Po rozbiorach Polacy cierpieli na coś, co można by określić jako traumę narodową. Było to przepełnione biernością przekonanie o tym, że polska sprawa już została pogrzebana. To był najciemniejszy okres w naszej historii (nie licząc oczywiście lat II wojny światowej). Szczególnie dramatyczne były lata po rozbiorach, gdy z map świata po prostu wymazano nazwę Polski. Polska miała już nigdy nigdzie nie istnieć poza książkami historycznymi. Antypolski pakt był tak mocny, że nawet Napoleon walczący z naszymi zaborcami, nie pogwałcił tych postanowień, tworząc Księstwo Warszawskie.
Następnie mamy wieloletnią pracę całych pokoleń, która zaowocowała odzyskaniem niepodległości. Jednak II RP była krajem tak dalekim od ideału, że dzisiaj nawet sobie tego nie wyobrażamy. Odwołujemy się do niej, gdyż jako jedyna suwerenna polska państwowość na przełomie 300 lat jest w oczywisty sposób dla nas naturalnym symbolem pańśtwowości, ale dostrzegamy jedynie jej blaski, zapominając o wszystkich cieniach (taki rewers PRL-u).
Nie deprecjonuję ani wielkich postaci, ani wysiłku tamtych pokoleń, ale niewątpliwie okryliśmy II RP sentymentalnym nimbem. Nie chcemy pamiętać, że było to państwo wręcz nieprawdopodobnie biedne i niestabilne. Skłócone wewnętrznie, fatalnie usytuowane, posiadające dramatycznie wysoki procent mniejszości narodowych (ponad 30 proc.), których znacząca część po prostu nie poczuwała się do solidarności z tym państwem. Przede wszystkim jednak był to organizm istniejący w chwilowym prześwicie politycznym. Mieliśmy dwadzieścia lat państwa, które następnie zostało rozerwane i wdeptane w ziemię przez sąsiadów. Później nastał z kolei PRL z ideologią socjalistyczną (niewątpliwie mniej radykalną niż na wschodzie, ale jednak obowiązującą) i obcymi czołgami na własnym terytorium.
Niepewna przyszłość
Wszyscy znamy tę historię. Przypominam ją po to, by pokazać, że w ciągu ostatnich trzech wieków samo istnienie Polski stało pod znakiem zapytania. Po roku 1989 takich problemów Rzeczpospolita nie miała. Było wiele zła, wiele błędów, ale bez względu na to, czy rządził akurat AWS, SLD, PO czy PiS, to państwo polskie nie musiało się mierzyć z problemem samej egzystencji. II RP jedynie mogła pomarzyć o takim luksusie. Polska w latach 1918-1939 właściwie cały okres swego istnienia przeżyła w cieniu Wersalu, wiedząc, że wielki zegar historii odmierza już czas do kolejnego dziejowego huraganu.
III RP luksus spokojnego istnienia niestety tylko w małym stopniu zawdzięczała samym Polakom. W znacznej części był to efekt rozgrywki Reagana z Gorbaczowem i decyzji tego ostatniego o kapitulacji ZSRR. To dzięki sile USA i ładowi jaki Ameryka narzuciła światu, Polska mogła wyswobodzić się spod wpływów Moskwy. I tak, można wskazywać na zależności polskiej klasy politycznej od Rosji, od Niemiec (od USA również), ale podkreślam – samo istnienie suwerennego państwa polskiego nie było podważane. A to, biorąc pod uwagę usytuowanie Polski na mapie, jest już wielkim luksusem.
Tylko że ten ład amerykański się kończy. Obserwujemy na naszych oczach jak się zmienia świat. Polityka Trumpa, ambicje Putina, integracja ideologicznego projektu unijnego, demograficzna zapaść Zachodu, rosnąca potęga Chin. To tylko kilka najbardziej oczywistych czynników świadczących o zmianie układu sił.
Nie chcę się tutaj bawić w geopolitykę, a jedynie wskazuję, to o czym mówi się już wprost w stolicach świata – świat się diametralnie zmienia. Pax americana w tej formie, w jakiej znaliśmy go od 30 lat, przemija. Ład liberalny narzucony po 1989 roku odchodzi do przeszłości. Amerykański porządek będzie korygowany - w jakim stopniu tego jeszcze nie wiemy. Problem w tym, że to właśnie ten zachwiany ład gwarantował pokój i stabilność w Europie, bo Amerykanie chcieli się bogacić, robić interesy, sprzedawać coca-colę i hamburgery.
Przemija zatem ład, w którym istnienie niepodległej Polski uwzględniano jako pewnik. Była to Polska o posmaku McDonald's, ale powtórzę po raz enty – w ostatnich 300 latach nie mogliśmy liczyć na wiele więcej.
Polska z marzeń
Biorąc to wszystko pod uwagę, w interesie naszego państwa jest stabilizowanie sytuacji w Europie, szczególnie tuż przy naszej granicy, a nie chwianie porządkiem międzynarodowym.
I dlatego, z tej perspektywy, takie wypowiedzi jak ta Sommera są szkodliwe, ale zarazem o tyle interesujące, że wydają się oddawać ciche marzenia części Polaków, którzy do dzisiaj nie mogą pogodzić się z granicami, jakie uzyskaliśmy po II wojnie światowej. To oczywiście bardzo rzadko przybiera tak otwartą formę z wezwaniami do odbicia np. Grodna. Think thanki i organizacje centroprawicowe częściej wzdychają do I RP (która upadła prawie 250 lat temu – ćwierć tysiąca lat!), snując wizje jakiegoś quasi imperium neojagiellońsiego.
Dla nich obecna Polska to jedynie postkomunistyczny jałtański bękart, a „prawdziwa” Rzeczpospolita leży gdzieś w sferze marzeń. Ta „prawdziwa” Polska to Kresy, Lwów, Smoleńsk, granice od morza do morza, husaria pod Kłuszynem, Polacy pod Moskwą, pan Zagłoba i wielonarodowościowa mieszanka rodem z XVII wieku. To wielkie mocarstwo, gdzie radośnie i pokojowo sobie żyją etnie, a interes narodowy to nieznany jeszcze wynalazek nowoczesności. To Polska z Trylogii (chichot losu) Sienkiewicza – państwo, które przeminęło setki lat temu.
Ci ludzie nie chcą myśleć o Polsce realnej; tej, która jest tu i teraz – opartej na Odrze. Dzisiaj nie chcą Polski w granicach po 89 roku, a tym bardziej nie uznawaliby żadnego PRL-u. Dla naszych marzycieli zapewne i II RP – gdyby w niej żyli – byłaby jedynie niesatysfakcjonującym obwarzankiem, który dopuścił się „zdrady ryskiej” i porzucił kresy z „prawdziwą” Polską. To ludzie żyjący marzeniami o przeszłości, której nigdy nie znali.
To życie w mrzonkach jest bardzo szkodliwe i niebezpieczne, bo zaczyna się od romantycznych wizji kresów i wyprawie „na Turka czy Ruska”, a kończy na pogardliwym stwierdzeniu, że Szczecin nie jest polskim miastem.
Artykuł wyraża poglądy autora i nie musi być tożsamy ze stanowiskiem redakcji.
Zobacz poprzednie teksty z cyklu "TAKI MAMY KLIMAT":
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.