Nord Stream 2 i Nawalny, czyli jak Berlin wodzi Europę za nos na rosyjską melodię
Gazociąg Nord Stream 2 to przykry symbol wielu chorób, jakie toczą współczesną Unię Europejską. Przede wszystkim, projekt ten pokazuje, że interesy silniejszych biorą górę nad potrzebami słabszych – w budowie niemiecko-rosyjskiego połączenia nie przeszkodziły ani protesty szeregu państw członkowskich, ani negatywne opinie ekspertów od bezpieczeństwa energetycznego, ani agresja Rosji wymierzona w Ukrainę. Po drugie, gazociąg ten udowodnił, że najważniejsze państwo UE – Niemcy – może bezkarnie posunąć się w swych działaniach do granic cynizmu i makiawelizmu (np. powtarzając sprzeczną z faktami mantrę, że Nord Stream 2 nie jest projektem politycznym, tylko biznesowym), kupcząc losem i stabilnością zarówno Unii, jak i całej Europy Środkowowschodniej. Po trzecie, przedsięwzięcie to uwidoczniło bezradność UE w obliczu coraz to agresywniejszych działań Rosji.
Innymi słowy mówiąc: sprawa Nord Stream 2 to prawdziwy arsenał amunicji politycznej dla eurosceptyków. Paradoksalnie, sytuacja ta powstała wskutek działań państwa, któremu najbardziej zależy na utrzymaniu jedności Unii Europejskiej.
Niemcy – bo oczywiście o nich mowa – kilkukrotnie były wzywane do porzucenia budowy tego gazociągu. Takie apele pojawiły się ponownie w ciągu ostatnich tygodni, gdy rząd w Berlinie ujawnił, że rosyjski opozycjonista Aleksiej Nawalny został otruty środkiem z grupy Nowiczok, co dość jednoznacznie wskazywało na charakter tej próby zabójstwa i stojących za tym sprawców. Nawoływania do zakończenia projektu Nord Stream 2 popłynęły z całego świata – również z Polski (m.in. z ust premiera Morawieckiego czy ministra Szymańskiego).
Przez pewien czas wydawało się nawet, że Niemcy faktycznie wykorzystają sprawę Nawalnego jako pretekst do porzucenia albo chociaż zawieszenia budowy Nord Stream 2 – tak należałoby bowiem rozumieć ewentualną rezygnację Berlina z tego przedsięwzięcia, nad którym wisi śmiertelna groźba amerykańskich sankcji. Dość sensowny dla Niemców sposób rozwiązania tej sytuacji przedstawił Friedrich Merz, polityk partii Angeli Merkel CDU, który zaproponował dwuletnie moratorium na budowę gazociągu. Do zakończenia projektu wzywali też niemieccy Zieloni, którzy uchodzą obecnie za drugą siłę polityczną w RFN. Co ciekawe, podobne głosy pojawiły się też po stronie tradycyjnie prorosyjskiej partii SPD.
Obecnie jednak wszystko wskazuje na to, że Niemcy nie zrezygnują z drugiego Nord Streamu. Kanclerz Merkel przyjęła charakterystyczną dla siebie politykę rozmywania tego kryzysu swoistą biernością i dawaniem niejasnych sygnałów. Z jednej strony rząd federalny komunikował, że sankcje na gazociąg są brane pod uwagę, z drugiej jednak nawoływał do roztropności i próbował przerzucać jakiekolwiek decyzje na płaszczyznę Unii Europejskiej. Sama Merkel już na początku kryzysu związanego z próbą otrucia Nawalnego twierdziła, że nie można wiązać tej sprawy z Nord Stream 2.
Obojętnie od tego, jak potoczą się dalej losy niemiecko-rosyjskiego gazociągu, już teraz wyraźnie widać szkody, jakie wyrządził on Unii Europejskiej.
Połączenie to podkopało zaufanie do instytucji europejskich. Przymykały one oko na przewiny Gazpromu, czyli głównego partnera tej inwestycji (vide: postępowanie antymonopolowe wszczęte przez Komisję Europejską przeciwko rosyjskiej spółce, z którego Gazprom wyszedł obronną ręką, pomimo wykazanych uchybień), umożliwiały formowanie prawa, które było na rękę budowniczym Nord Streamu (vide: prace nad nowelizacją dyrektywy gazowej) oraz broniły projektu, a więc i rosyjskich wpływów, przed sankcjami ze strony USA (vide: stanowisko KE wobec możliwych amerykańskich sankcji).
Co więcej, Nord Stream 2 sprzeniewierzył się też traktatowej zasadzie solidarności, co ma szczególne znaczenie w obecnym – krytycznym – momencie, w jaki weszła poturbowana wewnętrznymi tarciami i Brexitem Unia Europejska. Bruksela poszukuje wciąż nowego, trwałego spoiwa tożsamościowego, by zespolić dwadzieścia siedem państw (do rangi takiej urasta obecnie Zielony Ład). Jednakże bez gwarancji solidarnej, a więc lojalnej i szczerej współpracy, o żadnym scementowaniu UE mowy być nie może.
Gazociąg ten zniszczył także zaufanie do unijnego lidera – Niemiec. Berlin, przez lata broniąc Nord Stream 2 całą swoją polityczną siłą, stracił wiarygodność i obnażył swoje plany dotyczące pozyskania gospodarczych i politycznych wpływów w Europie dzięki wykorzystaniu rosyjskich surowców naturalnych. W zamian za to RFN zmieniła się w adwokata diabła, chroniąc interesy reżimu Władimira Putina w Europie.
Nord Stream 2 to dla Europy gazociąg samych strat. Choć projekt może wciąż jeszcze upaść dzięki amerykańskim sankcjom, to jego – już odnotowywane - negatywne efekty będą znacznie trudniejsze do przezwyciężenia.
Autor jest dziennikarzem gospodarczym, ekspertem ds. energetyki.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.