Trzy żony Aborygena
Anna Popek: Gdzie dokładnie ksiądz przebywał podczas swoich badań i działalności misyjnej?
Ks. prof. Wojeciech Bęben: Bylem w Papui Nowej Gwinei, w północnej Australii, na Samoa, Nowej Gwinei, na Hawajach, Wyspie Wielkanocnej i na innych wyspach w Cieśninie Torresa. Łącznie spędziłem tam 27 lat pracując jako misjonarz i antropolog.
Który kraj najbardziej przypominał Polskę?
Chyba Wyspa Czwartkowa w Cieśninie Torresa. Jej mieszkańcy są bardzo gościnni, serdeczni, każda okazja jest u nich dobra by tańczyć, śpiewać i jeść. Są bardzo rodzinni i mają podobny jak my stosunek do swoich zmarłych. Odwiedzają ich na cmentarzach, pamiętają o nich. Więc ten skrawek świata najbardziej przypominał mi Polskę.
Jakiego wyznania byli ludzie, wśród których ksiądz przebywał?
Wielu z nich to anglikanie, katolicy i wyznawcy wierzeń lokalnych, tradycyjnych. Ateistów właściwie nie było.
Które z plemion było najmniej chrześcijańskie?
Aborygeni. Dla nich chrześcijaństwo kojarzyło się z krzywdą. Kiedy do Australii przybyli biali ludzie zaczął się ich dramat. Oni, którzy byli na tej ziemi od 80 tys. lat nagle musieli przyjąć jarzmo zachodniej cywilizacji. James Cook, który jako pierwszy przybył do Australi chciał przekazać odkryta ziemię królowej Wielkiej Brytanii. Ale wcześniej pytał Aborygenów do kogo ta ziemia należy. Nikt się nie przyznawał, Cook uznał więc, że jest to ziemia niczyja. I tutaj pojawiło nie pierwsze i fundamentalne niezrozumienie mentalności Aborygenów. W ich systemie wartości bowiem, ziemia, którą użytkowali nie należała do jednej, konkretnej osoby, nie należała nawet do rodu czy do plemienia. Żaden Aborygen ani żadne aborygeńskie plemię nie mogłoby odpowiedzialnie stwierdzić, że posiada tę ziemię na własność, bowiem wg ich wierzeń mają do niej prawo także duchy przodków. Aborygeni wydali się odkrywcom ludem prymitywnym, jeden z członków ekspedycji Cooka umieścił ich nawet gdzieś pomiędzy ludźmi a zwierzętami. Ta klasyfikacja obowiązywała niestety przez długie lata, a jej skutki były dla aborygeńskiej społeczności okrutne. Kiedy już Australia zaczęła być kolonizowana, aborygeńskie dzieci zaczęto zabierać rodzicom i umieszczać w sierocińcach. Innymi handlowano jak niewolnikami, pozbawiano jakiejkolwiek łączności z rodziną, z plemieniem nawet z językiem. Jest taki termin „stolen generation” – ukradzione pokolenie. Dotyczy to właśnie tych młodych ludzi oderwanych od swoich korzeni. Proces dehumanizacji Aborygenów trwał prawie 200 lat. Dopiero w 1967 roku otrzymali oni prawa wyborcze. Rdzenna ludność obecna na tym terenie od 80 tys. lat po przybyciu białych musiała przesunąć się na te tereny, które im pozostawiono, musiała uciekać by chronić swoje potomstwo i nawet w zdawałoby się „cywilizowanych” latach drugiej polowy XX wieku wciąż nie miała prawa wypowiadać na temat terenu, na którym żyła.
A przecież antropolog Claude Levy-Strauss nazwał Aborygenów „arystokracją duchową świata”…
Tak, to wynika z tego, w co wierzą Aborygeni. Levi Strauss doszedł do wniosku, że ich system wierzeń i filozofia życia muszą być spójne i mocne. Przecież przez 80 tys. lat żyli właściwie sami na swojej ziemi, bez dostępu do ludzi z innych części świata, no może poza nielicznymi wyjątkami handlarzy z Malezji, którzy przybijali do brzegów Australii po pióra egzotycznych ptaków. Sami stworzyli więc swój własny kosmos. Przez ostatnich dwieście lat, za panowania cywilizacji zachodniej, byli traktowani jak zwierzęta, coś z kategorii fauny lub flory. Kobiety ich były gwałcone, mężczyźni zabijani, dzieci zabierane, nie mieli swojego miejsca i swojej kultury materialnej a mimo to zachowali swoje odrębne zwyczaje, wierzenia i system wartości. Indianie w podobnych okolicznościach przecież poszli w rozsypkę, a oni nie.
Jaki jest system wierzeń Aborygenów?
Najpierw muszę zaznaczyć, ze nigdy nie traktowałem Aborygenów jako grupy, nad którą prowadzę badania. Zawsze traktowałem ich jak przyjaciół, przebywałem z nimi i z nimi dzieliłem swoje życie, dlatego myślę, że pozwolili mi dać się poznać. Często przychodzili do mnie po Mszy, ale nie jak do księdza, tylko do mnie jako do Wojciecha. Paliliśmy razem fajkę, piliśmy coś, jedliśmy, rozmawialiśmy, siedzieliśmy razem. Wtedy możliwe było nawiązanie serdecznego, prawdziwego kontaktu.
Czy ochrzcił ksiądz kogoś?
Ochrzciłem prawdziwie tylko 3 osoby, bo dla nich jednak chrzest był policzkiem. To było jak wypalenie stygmatu na duszy a nie jak symbol przynależności do nowej wspólnoty. Chrzest i biali kojarzyli im nie z krzywdą, której doznali. Ja zresztą nie zabiegałem o to, by chrzcić na siłę. Niektórzy Aborygeni przyjmowali chrzest po kilka razy. Zazwyczaj bowiem z chrztem wiązała nie jakaś korzyść, coś się dostawało, było jedzenie lub picie za darmo, wiec chrzcili się przy okazji. Chrzest nie miał dla nich żadnego religijnego znaczenia. Oni w głębi duszy pozostawali dziećmi Pramatki Ziemi.
W co zatem wierzą Aborygeni?
Oni wierzą, że istnieje istota najwyższa albo „Bajane” albo „Łanhina”. Jednak nie zwracają się do niej bezpośrednio, bowiem mają swoje duchy opiekuńcze. One są w grotach, lasach, na pustyni. Dla każdego Aborygena ważny jest przede wszystkim szacunek dla Pramatki Ziemi. Wierzą, że kiedyś wszyscy żyli już w jej wnętrzu, pod ziemią i tam także tworzyli rodziny. Ale były to rodziny trochę inne. Np. kangurzyca mogła mieć troje dzieci - dwoje kangurząt i jedno dziecko ludzkie. Dlatego teraz na ziemi Aborygenie odtwarzają poprzez taniec i rytuały te swoje rodziny, bo są to totemiczni, mistyczni bracia i siostry. Kiedy Aborygen pojawia się na ziemi to wierzy, że Pramatka Ziemia wyciągnęła go jakby na powierzchnię. Dreamtime to czas świętego snu - na ziemi niejako tylko śnimy.
A jaka jest największa różnica pomiędzy naszą cywilizacja a Aborygenami?
Polega chyba na tym, że my czekamy na swoją wieczność, a oni swoją wieczność już przeżyli. Czas życia na ziemi jest niejako snem. Mogę to porównać do sytuacji gdy np. w nocy ktoś budzi się z głębokiego snu i coś robi – je, pije, idzie do toalety, czyta. Tak u nich te krótkie momenty przebudzeń to momenty aktywności – trzeba coś upolować, znaleźć schronienie.
A jaki jest ich stosunek do śmierci?
Oni się śmierci nie boją. U nas jest ona traktowana jako kara za grzeszne życie. U nich nie ma piekła – jest miejsce duchów albo totemów. Często zdarza się, że Aborygen czując iż jego czas nadchodzi udaje się do groty, by tam w samotności umrzeć. Bywa, że jest to de facto śmierć z głodu. Aborygeni śpiewają wtedy, modlą nie do przodków, składają duchom ofiary, także z jedzenia. Na miejsce swojej śmierci często wybierają miejsce swoich narodzin.
Jak wygląda pogrzeb?
U Aborygenów są właściwie dwa pogrzeby – pierwszy tuż po śmierci, kiedy ciało składane jest w ziemi. Można go nazwać pogrzebem wstępnym. Po odpowiednim czasie, gdy mrówki oczyszczą ciało do kości, szkielet jest wyjmowany z ziemi, kości malowane najcześciej na kolory czerwone i czarne i podczas ceremonii chowane do czegoś w rodzaju bębna. Te bębny ustawiane są potem i tworzą totemy, znak przynależności plemiennej.
Mówimy o śmierci, a co z miłością?
Aborygen ma w ciagu swojego życia trzy żony, ale niejako po kolei. Najpierw, gdy jest młodym chłopakiem około 20-letnim rodzina wybiera mu pierwszą żonę. Ta żona jest starsza od niego o kilkanaście lat i często ma już własne dzieci. Ona jest jakby jego nauczycielką, wprowadza go w arkana, uczy życia i miłości. Po około 10 latach, gdy mężczyzna jest już dojrzały i okrzepły przychodzi czas na żonę drugą. Ta jest zwykle młodsza od niego o ok. 10 lat. Jest to żona, która ma mu urodzić dzieci. Z tą żoną spędza dużo czasu, wędrują nad morze, do lasu, mają dzieci, którymi …zajmuje się żona pierwsza. Można powiedzieć, że pierwsza żona prowadzi jak gdyby domowe przedszkole. Kiedy mężczyzna zbliża się do 60-taki przychodzi czas na żonę nr 3. To zwykle młodziutka dziewczyna ma od 8 do 12 lat, prawie dziecko. Choć oczywiście małżonkowie współżyją, to zasadniczo jest to osłoda na starsze dni. Trzecia żona zapala fajkę, dba o ognisko, pomaga w codziennym życiu.
Kto wybiera mężczyźnie żony?
Żonę wybierają członkowie rodziny i klanu. Płaci się za nie sporo dlatego też u Aborygenów nie ma rozwodów. Nie opłaca się, żona to wartość.
Czym się płaci?
Ozdobami, przedmiotami, instrumentami, pieniędzmi
A co z uczuciem?
Wiozłem kiedyś łodzią chłopka, który wybierał się na swoje zaręczyny. W czasie tej podróży zapytałem jaka jest jego narzeczona. Odparł, że jej jeszcze nie widział. – To skąd wiesz, że ją będziesz kochał? – zapytałem. Odpowiedział, że pokocha ją na pewno, kiedy urodzi dzieci i kiedy będą razem. Uczucie przyjdzie, bo to co najważniejsze to wspólne życie. Posiadanie dzieci nie jest tam kwestią indywidualną. Kobieta rodzi dzieci dla klanu i klan pomaga te dzieci wychować. Zupełnie inna jest odpowiedzialność za rodzinę niż u nas.
Przez 27 lat był ksiądz dala od domu. Czy nie tęsknił ksiądz?
Tęsknota była bardzo często, czasami była też bardzo dotkliwa. Są bowiem granice związane z tęsknotą i wiele razy te granice przekraczałem. Tęskniłem za muzyką, za jedzeniem, za ludźmi, za znaną mi cywilizacją. Ale nie dało nie przecież wsiąść w pociąg i wrócić.
Co ksiądz wtedy robił?
Aby przytłumić tęsknotę robiłem to, za czym najbardziej tęskniłem. Raz, dwa razy w miesiącu zakładałem białą koszulę, otwierałem butelkę wina, słuchałem Chopina, nagrywałem stół białym obrusem i po prostu siedziałem. Kiedy tubylcy widzieli co robię nawet nie zaglądali do mnie, nie zaczynali rozmowy. Wiedzieli, że tęsknię i że muszę być w tych momentach sam. Nie chcieli zaklócać tej chwili, kiedy myślami i duszą znowu byłem w Polsce.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.