• Autor:Wojciech Golonka

Liczy się Polska? Fundusz Odbudowy: Zimny prysznic

Dodano:
Ursula von der Leyen i premier Mateusz Morawiecki Źródło: PAP / Radek Pietruszka
Kancelaria Premiera prowadzi w ostatnim czasie kampanię w mediach społecznościowych pt. #LiczySięPolska, w której informuje, że "770 mld zł z unijnych funduszy to niepowtarzalna szansa na odbudowę gospodarki, wsparcie służby zdrowia i zapewnienie europejskiego poziomu życia każdej rodzinie".

Suma ta jest kojarzona z Funduszem Odbudowy Unii Europejskiej (Recovery and Resilience Facility), do czego zresztą nawiązuje sam komunikat Kancelarii. W rzeczywistości podawana przez rząd kwota to łączna suma subwencji z budżetu Unii na lata 2021-2027 oraz planowanych środków z Funduszu Odbudowy.

Komisja Europejska opublikowała 3 maja podsumowanie „Krajowego Planu Odbudowy”, który tego samego dnia polski rząd przesłał do Brukseli. Wymienione kwoty są o wiele skromniejsze niż te, które figurują we wspomnianej kampanii informacyjnej: w ramach Funduszu Odbudowy Polska wnioskuje łącznie o 36 mld euro (co stanowi 5,4% kwoty całego funduszu w wysokości 672,5 mld euro), z czego 23,9 mld w dotacjach, a 12,1 mld w pożyczkach. Podsumowanie Komisji precyzuje, że przynajmniej 37% tych środków ma być przeznaczonych na zielono-ładową transformację, a 20% na transformację cyfrową, stąd być może bardziej wskazane byłoby nazwanie funduszu „Funduszem Przebudowy”. W każdym razie środki „wolne” od tych założeń to maksimum 43% całości, czyli w naszym przypadku ok. 70 mld zł. Tyle, ile w obecnej sytuacja Francja pożycza w przeciągu zaledwie kilku tygodni czasu, w dodatku przy negatywnej stopie procentowej.

Kontrowersyjne warunki

Kwoty te bynajmniej więc nie oszałamiają. Tymczasem należy je zestawić z dwoma kontrowersyjnymi warunkami Funduszu. Pierwszy, poniekąd zrozumiały, ale potencjalnie groźny: Polska ma być żyrantem całego Funduszu Odbudowy w przypadku niemożności spłacania długu przez inne kraje. Bankructwo naszych europejskich partnerów wydaje się na pierwszy rzut oka rzeczą nierealną, ale kolejne odsłony niedawnego kryzysu greckiego pokazują, że jest to rzecz jak najbardziej możliwa. Widma bankructw Grecji, Hiszpanii czy Włoch są przecież regularnie brane pod uwagę w analizach ekonomistów, a w tym katastroficznym, ale możliwym wariancie, nasz udział spłaty funduszu byłby znacznie większy niż pożyczka, na którą liczymy. Przede wszystkim – jest to drugi warunek – w zamian za te środki nasz rząd udziela Komisji zgodę na nakładanie na Polskę (jak i inne kraje) unijnych podatków, mających służyć m.in. do spłacenia dotacji Funduszu. W grę wchodzi m.in. rozszerzony system handlu uprawnieniami do emisji węgla, czytaj: twoja gospodarka opiera się na energii z węgla, płacisz więcej. W dodatku znając szerszy kontekst działań Brukseli można się spodziewać projektów podatków tworzonych w gabinetach lobbystów, będących formą gospodarczej wojny: wystarczy odpowiednio dobierać parametry, aby objąć podatkiem produkty konkurencji, np. polskiej, a produkt lobbysty zostawić nieopodatkowany. Wisienka na torcie, unijne dotacje podlegają dwuznacznej zasadzie „praworządności”, którą co niektórzy przedstawiciele Komisji definiują jako prawowierność ich jedynej słusznej ideologii.

Skoro „Liczy się Polska”, to czy w ogóle warto, a tym bardziej za kwoty rzędu 70 mld zł, dawać Brukseli narzędzia, które w niedalekiej przyszłości mogą okazać się niekorzystne dla polskiej gospodarki i naszej suwerenności? Fakty bowiem, które podaje Komisja Europejska, wskazują na mniej różową przyszłość, niż przedstawia nam ją obecnie kampania Kancelarii Premiera.

Źródło: DoRzeczy.pl
Polecamy
Proszę czekać ...

Proszę czekać ...

Proszę czekać ...

Proszę czekać ...