• Autor:Maciej Pieczyński

I kto tu jest „ruskim agentem”?

Dodano:
Od lewej: Donald Tusk, Władimir Putin Źródło: PAP / Radek Pietruszka
Argument „ad Moskalum” jest nad Wisłą chyba nawet częściej i skuteczniej używaną obelgą wobec przeciwnika, niż argument „ad Hitlerum”. Warto więc odpowiedzieć sobie na pytanie: kto jest – w Polsce i nie tylko – prawdziwym „ruskim agentem”, a kto niekoniecznie. Bo w tej sprawie pozory bardzo często mylą.

Niestety, ale Rosjanie mają rację. Jesteśmy narodem rusofobów. Oczywiście, mamy swoje historyczne powody. Rosja wygrała z nami wielowiekową rywalizację regionalnych mocarstw i od dłuższego czasu jesteśmy w tym „odwiecznym sporze Słowian” częściej ofiarami niż agresorami. Faktem jednak jest, że niezależnie od zasłużonych resentymentów, często odczuwamy nad wschodnim sąsiadem nieuzasadnione poczucie wyższości, pomieszane z irracjonalnym strachem. Dlatego nazywając kogoś „ruskim agentem” nie tyle oskarżamy, co poniżamy przeciwnika. Fascynujące, jak często jednak mylimy się w rozpoznaniu, kto tym agentem jest naprawdę.

Pomińmy przypadki oczywiste. Mateusz Piskorski nie tylko otwarcie nawołuje do sojuszu z Rosją, ale i pluje na Polskę w rosyjskich mediach. To, że jego trwający trzy lata „tymczasowy” areszt nie wywołał ogólnonarodowego, histerycznego protestu przeciwko represjom politycznym pokazuje, że prawdziwie prorosyjskie siły nie mają w Polsce żadnych szans. Na cokolwiek. Konfederacja to osobny temat – poza wyskokami Janusza Korwin-Mikkego trudno tej formacji przypisywać konsekwentnie prorosyjską postawę. Tak naprawdę „kremlowska agentura” w polskiej polityce jest wygodną pałką do okładania przeciwnika. Najczęściej używaną przez tych, którzy sami powinni się nią stuknąć w głowę.

Zachwyt Tuskiem

Światła, liberalna, prounijna opozycja jest zachwycona językową kreatywnością Tuska, który przewrotnie nazwał rządy PiS „ruskim ładem”. Mocne, chwytliwe, trafia w rusofobiczne kompleksy Polaków i w prozachodnie kompleksy „wykształconych (bo niekoniecznie młodych) z wielkich ośrodków”. Rządowa propaganda akurat celnie punktuje hipokryzję Tuska, który przecież zrobił wiele dla zbliżenia z Rosją – tak, z tą totalitarną, agresywną Rosją, do której teraz były „król Europy” porównuje Polskę pod władzą Kaczyńskiego.

Oddanie śledztwa smoleńskiego Rosjanom czy niekorzystna umowa gazowa to tylko wierzchołek góry lodowej. Rząd Tuska po prostu dążył do dobrych relacji z Moskwą, nie otrzymując w zamian zbyt wiele dla Polski – czyli robił to, za co PiS zostałby rozjechany przez opinię publiczną. Za PO-PSL przecież Putin nie był miłującym pokój prozachodnim demokratą. PiS można wiele zarzucić, ale na pewno nie prorosyjskość. Nikt tak mocno nie przypomina Zachodowi o kremlowskim imperializmie, jak Polska Kaczyńskiego. A porównywanie stanu demokracji w Polsce i w Rosji, przy wszelkich zastrzeżeniach do tego, co się dzieje nad Wisłą, świadczy albo o głupocie, albo o wyrachowaniu, szkodliwym dla wizerunku kraju, którym były „król Europy” chce rządzić. Tusk jest więc jednym z ostatnich, którzy mieliby prawo wypowiadać się o „ruskim ładzie”. Komentując – rzecz jasna, pozytywnie – jego słowa, Agnieszka Bryc z „Polityki” stwierdziła: „Bliskość ideologiczna PiS i Kremla jest oczywista, a Warszawa w tym scenariuszu odgrywa rolę rusofoba i eurofoba jednocześnie. Rząd PiS jest krytyczny wobec Moskwy, w rzeczywistości jednak rozbija spójność UE, co leży wyłącznie w jej interesie”. Pod tą konstatacją zapewne podpisałaby się cała antypisowska opozycja, poza Konfederacją. A to przecież totalna bzdura. PiS i Putina łączy jedynie konserwatywna retoryka (w obu przypadkach często traktowana instrumentalnie).

A i konserwatyzm polski i rosyjski różnią się diametralnie – rosyjski konserwatyzm jest kolektywistyczny (a nie indywidualistyczny, jak w Polsce), w Rosji nawet konserwatyści boją się mówić otwarcie o obronie życia poczętego, bo aborcja jest tam niemal wpisana w mentalność. Przede wszystkim jednak rosyjski konserwatyzm w dużej mierze konserwuje kult Wielkiej Wojny Ojczyźnianej, czyli – kult Armii Czerwonej. I właśnie stosunek do ZSRR i do komunizmu jest tym, co nieprzejednanie dzieli PiS od Putina i jego otoczenia. To jest bliskość ideologiczna?! Nie, to jest przepaść ideologiczna! A co do rozbijania spójności UE, to odpowiadają za nią światłe, demokratyczne, liberalne, ukochane przez Tuska i Platformę Niemcy, a nie Polska. Przecież to logiczne: co bardziej rozbija jedność Unii – wewnętrzny ustrój prawny (niech i fatalny, wadliwy, wątpliwy itp., itd.) jednego z mniejszych państw, czy może nielojalność największego państwa wspólnoty, które z agresywnym państwem spoza UE robi interesy ponad głowami innych? Odpowiedź, wydawałoby się, oczywista.

Tandem Merkel-Biden

I tu w temacie „ruskiej agentury” wypływamy na wody międzynarodowe. Merkel i Biden to przecież niemal personifikacje wszystkiego, co w moralnym paradygmacie lewicowych liberałów jest przeciwieństwem „ideologicznego duetu” Kaczyński-Putin. Jakakolwiek sugestia o tym, że tych dwoje gołąbków światowego pokoju i tolerancji mogłoby śpiewać w jednym chórze z agresywnym, dwugłowym orłem. Bo jak ktoś mówi, że jest tolerancyjny, otwarty i nie lubi totalitaryzmu, to znaczy, że tak jest! Tymczasem, w kwestii „ruskiej agentury” prawie nic nie jest takim, jak nam się wydaje. To znaczy, jak to przedstawia hałaśliwsza część opinii publicznej. Rosjanie rzeczywiście wiele oczekiwali od prezydentury Trumpa. Miał być „ich człowiekiem w Waszyngtonie”. Pamiętam, jak Aleksander Dugin w wywiadzie, jaki z nim przeprowadziłem, zachwycał się Trumpem i, parafrazując jego słynne powiedzenie, przekonywał, że trzeba na całym świecie „osuszyć liberalne bagno”. Później zmienił zdanie. Trump był wielkim zawodem Rosjan. To on dążył do zablokowania rosyjskiego imperializmu. Oczywiście, w swoim dobrze pojętym ekonomiczno-politycznym interesie. Ale dążył. Biden, ten tęczowy gołąbek, postawił na reset z Niemcami. Czyli, de facto, z Rosją. Sprzedał Ukrainę – i częściowo Polskę – Niemcom i Rosji. Moralne wzmożenie jest tu zbędne – Biden po prostu zrobił to, co uznał za swój interes. Trump chciał oprzeć się na Trójmorzu przeciwko Rosji i Niemcom, Biden chce się oprzeć na Niemcach i Rosji przeciwko Chinom, a Trójmorze – te małe, autorytarne państewka – niech sobie radzi samo. Tak się więc składa, że „ruskimi agentami” w światowej polityce bywają ci, którzy najgłośniej mówią o walce z „ruskim ładem”. Z Putinem najchętniej dogadują się ci, którzy na sztandarach wypisują hasła walki o demokrację, praworządność i tolerancję.

Zresztą w historii często tak było. Światły Zachód już od czasów Katarzyny II i Woltera wolał się dogadywać z rosyjską potęgą niż ze środkowoeuropejskim „ciemnogrodem”. Rosja też – w zasadzie od czasów Piotra I – szukała porozumienia ze światłym Zachodem ponad głowami „międzymorza”. Bo światły Zachód ma pieniądze, technologię i prestiż – jakby Rosjanie nie nienawidzili Ameryki, pękają z dumy, gdy Waszyngton chce z nimi rozmawiać. Bo szanują tylko potęgę. To jest właśnie oś podziału – silni i światli przeciwko słabym. Słabych trzeba zdehumanizować, dlatego zawsze można ich nazwać ciemniakami, faszystami, ksenofobami… Tak łatwiej wytłumaczyć, dlaczego światli wolą dogadywać się z silnymi kosztem słabych, niż odwrotnie. „Ruska agentura” to więc ci, którzy pomagają uzasadnić cyrograf, podpisany z Rosją. Tak, cyrograf – skoro „(pro)rosyjskość” w polskiej świadomości jest grzechem śmiertelnym, trzeba operować takimi pojęciami, żeby zrozumieli co, co słuchając wynurzeń Tuska o „ruskim ładzie” myślą „ale dowalił pisowcom!”.

Zełenski zaskoczył. Pozytywnie

I jeszcze na koniec jeden wątek. To oczywiste, że na Ukrainie jeszcze bardziej niż w Polsce „ruski agent” oznacza obelgę ostateczną. W 2019 r. z polskiej, mocno spaczonej płaską rusofobią perspektywy, wydawało się, że oto w Kijowie zaczyna rządy nie kto inny, jak właśnie „ruski agent”. Nasi eksperci, nasze media obstawiały z nieskrywaną nadzieją, że prezydenturę wygra jednak Poroszenko. Czyli prozachodni patriota, rusofob, jak się patrzy. To, że polonofob, to już dla nas nie miało jakby znaczenia. Najważniejsze, że nie lubi ruskich! A tymczasem rosyjskojęzyczny Wołodymyr Zełenski nie tylko nie sprzedał Ukrainy Putinowi, ale i okazał się bardziej skuteczny w walce z prorosyjską V kolumną niż jego uwielbiany nad Wisłą poprzednik. Słyszałem opinie, że tego „kremlowskiego agenta” szybko pogoni kolejny majdan.

Dziwne, swoją drogą, że taki los nie spotkał Poroszenki, prowadzącego biznes w Rosji, sygnatariusza niezbyt korzystnych dla Kijowa porozumień mińskich… Tak czy inaczej, Zełenski to jeszcze jeden dowód na to, że jak polska opinia publiczna przypisuje komuś sprzyjanie Putinowi, to najczęściej jest zupełnie odwrotnie.

Dlatego przestańmy na wyścigi szukać „ruskiej agentury” i „ruskiego ładu” na propagandowy użytek tej czy innej opcji. Albo nie bójmy się przyznać, że Polska rządzona przez „ruskiego agenta” Kaczyńskiego i Ukraina rządzona przez „ruskiego agenta” Zełenskiego to jedne z ostatnich punktów oporu przeciwko Putinowskiemu imperializmowi. A tęczowa hagiografia takich świeckich świętych jak Tusk, Merkel czy Putin to bajeczka dla naiwnych. I kto tu jest naprawdę człowiekiem Kremla?


Źródło: DoRzeczy.pl
Polecamy
Proszę czekać ...

Proszę czekać ...

Proszę czekać ...

Proszę czekać ...