Kanada. Rewolucja czy ewolucja?
Było tego sporo. Fale protestów przebiegają jak szkwały, osobno, bez koordynacji, a więc widać, że lud światowy jest niekompatybilny, robi każdy osobno. Anarchia przeciwko dobrze zorganizowanemu globalizmowi. Tak to jest w ludowych odruchach sprawiedliwego gniewu – bez pomysłu, z dawaniem wyrazu i świadectwa, bez przywódców i kontynuacji w innych formach niż uliczne odreagowanie. Było tego i jest sporo, widzimy to w wielu krajach, ale tylko jak się staramy, bo mamy do czynienia z medialną międzynarodówką zmowy milczenia w tym temacie.
Ale sytuacja w Kanadzie jest wyjątkowa. Wiem, wiele razy prorokowałem, że w którymś tam kraju dzieją się rzeczy ważne, nie tylko dla tamtejszych, ale i dla nas. Bo jak tam przejdą jakieś numery w testowaniu lokalnego noża wchodzącego w miękkie masło postrachanego sanitaryzmem ludu, to – w procesie globalizacji polityki – takie eksperymenty będą kontynuowane i rozszerzane. I dlatego ważne jest patrzenie na Kanadę, tak jak kiedyś namawiałem do obserwacji Australii, gdzie sytuacja się ustabilizowała na poniżającym poziomie społecznej pacyfikacji.
Cóż to się dzieje w Kanadzie? Pisałem już o niej wiele razy, myśląc, że tamtejsze społeczeństwo biernie podda się eskalującemu sanitaryzmowi. Jednak potoczyło się inaczej. Niedawno poczyniłem pewne analogie między Kanadą a komuną z okresu stanu wojennego i… wykrakałem. Właśnie premier Trudeau, uciekinier przed protestami kierowców w Ottawie ogłosił de facto wprowadzenie stanu wojennego w Kanadzie. Nagle okazało się, mam nadzieję, iż dla większości Kanadyjczyków, co demokratyczne państwo może zrobić z obywatelem. Pal licho, że wypuszcza na ulicę łamistrajków, którzy protestują przeciwko demonstrantom – to ćwiczyliśmy w Radomiu i Ursusie w 1976 roku. Ale nagle, spod kołderki, z napisem "kochajmy się", pod którą błogo chrapał naród, ukazało się kopytko już nie autorytaryzmu, ale faszyzmu. Tak – faszyzmu.
Wyszło, że plenipotencja państwa, nawet rządzonego przez rząd mniejszościowy, sięga tak daleko, że rząd może jednym rozporządzeniem pozbawić swój naród podstawowych praw obywatelskich. Pamiętam, że w pewnych pamiętnikach radzieckiego dysydenta był taki fragment, w którym dostaje on wyrok dożywocia na Syberii na pomiętym karteluszku. I mówi, że za cara to jak ktoś dostawał taki kwit, który decydował o jego życiu, to chociaż był jakiś event, grzmiały werble i ogłaszało się to światu na rynku pełnym gawiedzi. A tu świstek papieru. I tak w Kanadzie. U nas jak był stan wojenny, to chociaż była jakaś nadzwyczajna sytuacja. Wyłączyli telefony, czołgi wyjechały z koszar, telewizja się umundurowała, no było coś ekstraordynaryjnego. A tu, w Kanadzie, konferencja prasowa i dalej jakby "Kanadyjczycy, nic się nie stało".
A w sumie okazała się w pełnej nagości, chyba nieuświadomiona w sumieniu narodu tamtejszego, nieograniczona omnipotencja państwa. Można zająć konta protestującym i ich firmom, bez żadnego wyroku sądowego, pozbawić ich ubezpieczenia, aresztować, zabrać ich pieniądze ze zbiórek na realizację swych celów pod pretekstem… ścigania terroryzmu. To ogłosiła pani wicepremier Chrystia (nome omen) Freeland, zaś sam premier stał z boku, bo może nie chciał firmować własną twarzą takich oświadczeń. Trzeba przecież mieć opcję zrzucenia winy, choćby i wizerunkowej, na kogoś innego.
Kanada moim zdaniem przesadza w nachalności. Bo będąc w szpicy politycznego globalizmu pokazuje za dużo i za wcześnie. Wynika z tego, że demokracja demokracją, pluralizm pluralizmem, ale jak zadrzesz z systemowymi elitami, to cię mogą jednym rozporządzeniem, bez żadnych werbli, odłączyć od własnych pieniędzy i sprowadzić do funkcji niewolnika, a nawet wyklętego poza nawias życia społecznego. Lud zachodni może jeszcze nie być gotowy na takie rewelacje. Ciekaw jestem czy to Kanadyjczycy widzą? Czy są już może zupełnie oddani bezwolności zawierzenia. Musimy pamiętać, że w tamtym społeczeństwie, jak i w wielu zachodnich, nie ma tradycji, a właściwie doświadczeń w oponowaniu suwerena przeciwko wybranej władzy. Do tej pory, nawet w złudzeniach, ten system miał pozory reprezentatywności i dla wielu tamtejszy społeczeństw uświadomienie sobie rozziewu między wolą suwerena a jego reprezentantami politycznymi to kwestia szoku poznawczego, który może trwać długo.
Kanada stoi przed ścianą transgresji. Albo to się przełamie w jedną, albo w drugą stronę. I wynik tego procesu może być brzemienny w skutkach nie tylko dla Kanadyjczyków. Jak się nie obudzą, jak się dadzą napuścić na siebie, to tak już zostanie. Jak się postawią, to zobaczą to, co kiedyś zobaczyli Polacy. Że najsroższa nawet władza znika jak zdmuchnięta, gdy naród swobodnie przemówi, a właściwie siebie usłyszy, nie dając się podzielić i będąc zgodnym co do pryncypiów dobra wspólnego.
Wedle prawa wprowadzony w Kanadzie stan wojenny będzie musiał być w ciągu tygodnia potwierdzony przez parlament. Jestem ciekaw tej debaty, i tego czy w ramach tego procesu mniejszościowy rząd przypadkiem nie upadnie. Politycy kalkulują i jeśli zobaczą, że można zdyskontować ten opór politycznie, to nie będą się wahali. Jeśli wszystko zostanie po staremu, to oznacza, że – nie tylko w Kanadzie – system polityczny jest tylko fasadą dla naiwnych ubogich, w rzeczywistości realizującym własne interesy elit. A suweren to akceptuje, albo nie chce być tego świadom.
Jak się okaże, że można zabrać ci własność, wyzwać od faszystów, aresztować i zamknąć pół kraju i nikt nie piśnie, to oznacza, że zachodnia formuła demokracji liberalnej doszła do przepaści dyktatury. Milczącej większości. I wtedy, przy takiej biernej akceptacji może to być test modelu do powtarzania w wielu krajach. Patrzmy więc na Kanadę i trzymajmy kciuki. Ci, dla których wolność jeszcze coś znaczy.
PS. A my gdzie z tym wszystkim jesteśmy? Media państwowe sanitarystycznie milczą na ten temat, zaś Gazeta Wyborcza publikuje artykuł o uciążliwościach na jakie są narażeni praworządni mieszkańcy Ottawy ze strony faszystowskich kierowców.
Wszystkie wpisy dostępne na blogu "Dziennik zarazy".