Informacje o końcu fantastyki są mocno przesadzone
– Niektórzy autorzy znakomicie opisują wykreowane przez siebie światy i można się nimi słusznie zachwycać, niemniej jednak żadne z tych uniwersów nie jest w pełni oryginalne, wszystkie one bazują na odpowiednio przetworzonym świecie realnym, konkretnej epoce historycznej czy miejscu. W fantasy to średniowiecze, w steampunku – epoka wiktoriańska i tak dalej. Takie „świattworzenie” jest dla autora i wyzwaniem, i szansą. Najlepsze światy wykreowali ludzie posiadający głęboką wiedzę historyczną, lingwistyczną czy z zakresu szeroko pojętego kulturoznawstwa. Sapkowski, Tolkien, Le Guin – to tylko kilka przykładów – mówi Adam Przechrzta, autor powieści Sługa honoru.
Najciekawsze jest to, o czym na lekcjach historii się nie mówi?
Tak, mimo że u nas nie ma w obszarze historii takiej nachalnej propagandy jak w niektórych krajach, jednak podręczniki pisze się pod odpowiednim kątem i wiele spraw jest celowo pomijanych, a często właśnie te pomijane kwestie uczyniłyby postacie historyczne bardziej realnymi i – nie ma co ukrywać – bardziej interesującymi. Autorzy podręczników rzadko wychodzą poza schemat: fakty – daty – konsekwencje i cały ciężar zainteresowania uczniów przedmiotem spada na nauczycieli.
Dlatego właśnie wybiera Pan takie właśnie mniej znane epizody i fakty historyczne, po czym opowiada o nich w powieściach fantasy, łącząc je z literacką fikcją? Bo w fantastyce nie da się już stworzyć niczego oryginalnego?
Skąd! Fantastyka daje pisarzowi wiele możliwości, chyba więcej niż jakikolwiek inny gatunek literacki, jednak ja jestem historykiem, a więc z oczywistych względów sięgam do historii. Poza tym, żeby zainteresować ludzi czymkolwiek, trzeba ich najpierw zaciekawić, a klasyczne podręczniki nie spełniają tego warunku – z różnych względów. Tymczasem moje powieści zaznajamiają czytelników z ważnymi, choć czasem mało znanymi faktami, których próżno szukać w większości podręczników. Jako historykowi daje mi to pewną satysfakcję.
Czyli fantastyka się nie kończy?
Nie. Informacje o końcu fantastyki są mocno przesadzone. W każdym gatunku literackim istnieją dzieła mniej czy bardziej oryginalne i fantastyka nie jest tu wyjątkiem. Wielu, jeśli nie większość autorów wybiera drogi przetarte przez innych, bo tak jest po prostu łatwiej, ale zawsze można dodać coś nowego, choć wymaga to pewnej wiedzy i talentu.
A jak to jest z fantastycznymi światami – często zachwycamy się, robiącymi naprawdę duże wrażenie szczegółami świata przedstawionego. Tymczasem Pan mówił kilkakrotnie, że podobne zachwyty są raczej wyrazem ignorancji osoby mówiącej o oryginalności uniwersum stworzonego przez jakiegoś twórcę. Uważa Pan to za ograniczenie, wyzwanie, problem, który należy rozwiązać, a może szansę dla twórcy?
Niektórzy autorzy znakomicie opisują wykreowane przez siebie światy i można się nimi słusznie zachwycać, niemniej jednak żadne z tych uniwersów nie jest w pełni oryginalne, wszystkie one bazują na odpowiednio przetworzonym świecie realnym, konkretnej epoce historycznej czy miejscu. W fantasy to średniowiecze, w steampunku – epoka wiktoriańska i tak dalej. Takie „ świattworzenie” jest dla autora i wyzwaniem i szansą. Najlepsze światy wykreowali ludzie posiadający głęboką wiedzę historyczną, lingwistyczną czy z zakresu szeroko pojętego kulturoznawstwa. Sapkowski, Tolkien, Le Guin – to tylko kilka przykładów.
Pan taką szansę wykorzystuje, w swojej nowej powieści przenosząc Olafa Rudnickiego do Chin. Nie są to jednak te Chiny, które my znamy.
Tak, przenoszę Rudnickiego do świata wykreowanego na podstawie kultury i historii Chin. Z jednej strony jest on w wielu aspektach identyczny z prawdziwymi Chinami, ale istnieją też znaczące różnice – na przykład w moim świecie kobiety odgrywają dużo większą rolę niż w chińskim średniowieczu, na którym oparte jest stworzone przeze mnie uniwersum.
Porozmawiajmy chwilę o głównym bohaterze, by krótko przybliżyć go tym czytelnikom, którzy – być może – rozpoczną znajomość z nim od Sługi krwi. To alchemik. Rudnicki w swoim świecie uchodził za eksperta w swej dziedzinie. Tymczasem w świecie, do którego trafia, okazuje się raczej początkującym graczem jeśli chodzi o alchemię.
Tak, jeśli chodzi o alchemię wewnętrzną. W sferze klasycznej alchemii Rudnicki nadal jest mocny.
Czym właściwie jest „alchemia wewnętrzna”? Wydaje się, że podobne zjawisko istnieje również w naszym świecie?
Oczywiście, że istnieje. Zarówno w jodze, jak i w taoizmie od tysięcy lat wykorzystywano praktyki, pozwalające za pomocą ćwiczeń oddechowych i medytacji uzyskać nieśmiertelne, „diamentowe” ciało, czym właśnie zajmowała się alchemia wewnętrzna. Nawet dzisiaj niektóre szkoły kung-fu czy qigong, czerpią z tej tradycji.
Czyli nie są to tylko rozmaite czary-mary, wypowiadane szeptem zaklęcia i machanie różdżką…
Zdecydowanie nie. To bardzo ciężki trening, wymagający ogromnej dyscypliny, rozłożony na lata czy raczej dziesięciolecia.
Da się w niezwykłe efekty takiego treningu jeszcze dzisiaj uwierzyć – ale nie w książkach, tylko w rzeczywistym świecie?
Sam fakt stosowania pewnych praktyk oddechowych czy medytacyjnych nie jest nijakim sekretem (choć sekretem może być konkretna technika). W świecie zachodnim lekarze często zalecają chorym trening autogenny Schultza, opracowany na bazie jogi i zen, zdrowotne ćwiczenia qigong, takie jak Baduanjin (Osiem Kawałków Brokatu), Wuqinxi (Zabawa Pięciu Zwierząt) czy Liuzijue (Formuła Sześciu Dźwięków), popularne są nie tylko na Dalekim Wschodzie, ale i w Europie. Z kolei adepci sztuk walki przykładają dużą wagę do treningu Yijinjing (Metoda Zmiany Ścięgien) i innych, dość wyspecjalizowanych ćwiczeń, mających dawać ponadprzeciętną siłę czy odporność na uderzenia. Wiele z takich praktyk popierają chińskie władze, które trudno oskarżyć o sprzyjanie mistycyzmowi, ale wiara w to, czy działają w opisany sposób, to już osobista sprawa każdego człowieka.
Pański bohater ma więc przed sobą jeszcze sporo nauki…
Na pewno.
Ale i Rudnicki potrafi zachwycić swoich nowych „pracodawców” – na przykład tworząc maść na zmarszczki czy lek na kaca.
W tej kwestii wykorzystuje elementy alchemii zewnętrznej i medycyny spagirycznej, rozpowszechnionych swego czasu w Europie.
Równolegle w powieści pojawia się także drugi wątek – w rzeczywistości przypominającej XX wiek ma miejsce kolejna inwazja Przeklętych. A wydawałoby się, że w tym świecie zapanuje już spokój…
Poczucie bezpieczeństwa bywa złudne, także w realnym życiu, nie tylko w literaturze.
To też jest pewna cecha literatury fantasy – tu zawsze „coś się kończy, coś się zaczyna”, zawsze muszą panować jakieś „ciekawe czasy”. Bo te „normalne” są po prostu nudne?
To nie do końca tak. Oczywiście, w powieści musi być jakaś akcja, bo czytelnik nudziłby się śmiertelnie przy lekturze, jednak i nasze czasy wcale nie są takie „nieciekawe” – tyle, że my po mistrzowsku potrafimy zapominać o tym, co się działo w realnym świecie. A przecież XX wiek to dwie wielkie wojny światowe, rewolucje i mnóstwo lokalnych konfliktów.
Materia prima oznacza w alchemii coś najcenniejszego. Materia secunda to coś drugiej kategorii. Nie o to jednak Panu chodziło, gdy nadawał Pan tytuły swoim cyklom.
Istotnie, określenie materia secunda w alchemii to coś o drugorzędnym znaczeniu, jednak samo słowo materia, które powstało w okresie hellenistycznym oznacza też pewien byt, tworzywo, a secunda po łacinie to po prostu druga. Stąd nazwa kolejnego cyklu.
Będzie również materia tertia?
Po skończeniu cyklu mam zamiar napisać coś innego. W przyszłości – kto wie? Wiele zależy od reakcji czytelników, żaden autor nie tworzy wyłącznie dla siebie, bo wtedy pisałby pamiętniki.
Pewne historie mogą nie mieć końca?
Tylko te dobre.
Nie czuje się Pan czasem więźniem tych światów? I więźniem swoich czytelników, którzy pewnie stale pytają o kolejne tomy ulubionych cykli?
Nie. Oczywiście, czytelnicy mają swoje preferencje, ale to ja podejmuję ostateczną decyzję, no i nie piszę tylko cykli. Poza serią o Razumowskim i Materia Prima, napisałem też kilka książek „niecyklowych”, nie licząc opowiadań.
Autor: Sławomir Krempa