Polski Lwów – marzenie Putina
Rosjanie mierzą innych swoją miarą. Przypisują swoim geopolitycznym przeciwnikom własne intencje. Oskarżani o imperializm, podnoszą krzyk, że tak naprawdę imperialistą jest ten, kto oskarża. Jednocześnie, relacje międzynarodowe wciąż postrzegają w kategoriach brutalnej walki o strefy wpływów, w której wojna (przepraszam: specjalna operacja wojskowa) jest absolutnie akceptowalnym przedłużeniem polityki.
Nie może szokować podana przez Siergieja Naryszkina „informacja” o rzekomych planach wkroczenia wojsk polskich na ziemie zachodniej Ukrainy w celu objęcia ich protektoratem Warszawy. Tego typu narracja, w różnych wariantach, pojawia się od dawna. Niejednokrotnie w mniej lub bardziej zawoalowany sposób Rosjanie proponowali Polsce rozbiór Ukrainy. Czasem – w wersji bardziej elegancko brzmiącej – była to niewinna oferta „nowej doktryny Monroe”, podziału stref wpływów (koncepcja Stanisława Stremidłowskiego z agencji Regnum). Niemniej sens był zawsze ten sam – porozumienie polsko-rosyjskie kosztem Ukrainy. A czasem rosyjska propaganda po prostu oskarżała Polskę o imperialne zapędy i chęć odzyskania dawnych Kresów Wschodnich. W zasadzie za każdym razem, gdy Warszawa prowadziła aktywną politykę wschodnią, w Rosji próbowano ją dyskredytować, ostrzegając Ukraińców (także Białorusinów czy Litwinów), że prawdziwym celem Polaków jest podbój, polonizacja i katolicyzacja swoich dawnych ziem, powrót do imperialnej potęgi dawnej Rzeczpospolitej. A, jak wiadomo, przed polskim imperializmem obronić może tylko Rosja… Gdy trzeba, Moskwa przypomina Polakom o rzezi wołyńskiej i „polskim Lwowie”. Gdy trzeba, Ukraińcom z kolei przypomina o „polskich panach”. Dla każdego coś dobrego, byle tylko utrzymywać wzajemną wrogość.
Rewelacje Naryszkina mają wykazać jakoby imperialne, agresywne intencje Warszawy. Tak, aby Polsce nie ufali ani Ukraińcy, ani ta część Zachodu, która boi się eskalacji i najchętniej by już zapomniała o wojnie. Na szczęście, poza nielicznymi przypadkami, narracja o „polskim Lwowie” nie trafia nad Wisłą na podatny grunt. Naiwny romantyzm kresowiaków to zjawisko marginalne, bez wpływu na główny nurt polityki. Gdyby bowiem jakimś fatalnym zrządzeniem losu Warszawie przyszło kiedyś do głowy „odzyskanie Lwowa”, byłoby to spełnienie marzeń Putina i generalnie rosyjskich imperialistów. Marzeń o wyniszczającej wojnie polsko-ukraińskiej. Chyba nikt przy zdrowych zmysłach nie myśli poważnie, że Ukraińcy oddaliby Lwów bez walki. Lwów, w którym polskie są tylko mury. Zamieszkane przez ukraińskich patriotów. Jeśli rosyjskojęzyczny wschód kraju tak zaciekle broni się przez najazdem rosyjskim, to cóż dopiero ukraińskojęzyczny, co najmniej równie świadomy narodowo zachód?! Gdyby kiedykolwiek rewelacje Naryszkina stały się faktem, Rosja mogłaby odtrąbić wielki sukces. Ukraina nie wytrzymałaby wojny na dwa fronty. Ale i Polska nie dałaby rady „odzyskać” Lwowa. Skoro Zachód dusi Rosję sankcjami za agresywną politykę, dlaczego nie miałby tak samo zareagować wobec Polski?! Jest jednak fundamentalna różnica w podejściu społeczeństw. Gdy Zachód nakłada sankcję na Rosję, Rosjanie obwiniają Zachód. Gdy Zachód krytykuje Polskę, Polacy obwiniają własny rząd. Sytuacja byłaby więc o wiele gorsza niż w Rosji.
Wreszcie, zachodnia Ukraina, podporządkowana Polsce, byłaby pewnego rodzaju nieświadomym swojej roli koniem trojańskim Kremla. W Donbasie Rosjanie mogli się przynajmniej łudzić, że miejscowa ludność będzie ich popierać. Bliskość kulturowa, językowa, wyznaniowa grała tu ogromną rolę. Natomiast trzeba być człowiekiem pozbawionym wyobraźni, aby wierzyć, że Galicja, ten Piemont ukraińskiego nacjonalizmu o częściowo antypolskich tradycjach, zaakceptował zwierzchność Warszawy. Rosjanie polskimi rękami ostatecznie zniszczyliby państwowość ukraińską w jej obecnym kształcie, resztki tej państwowości czyniąc wciąż jeszcze ogromnym zagrożeniem dla Polski. Skoro Ukraińcy (i bardzo dobrze!) potrafią zbombardować Briańsk czy Biełgorod, to co za problem to samo zrobić z Rzeszowem czy Przemyślem?! Komu taki scenariusz byłby potrzebny, poza Rosją?
Trzeba zapomnieć o polskości Lwowa, albo przynajmniej pogodzić się z tym, że ta polskość jest przeszłością, która nigdy już nie wróci (oby!). Nie dlatego, że to niepoprawne polityczne i niesympatyczne wobec „braci Ukraińców”. Trzeba zapomnieć o polskości Lwowa, bo po pierwsze, Lwów już nie jest i wszystko wskazuje na to, że nie będzie polski; po drugie, bo jakiekolwiek próby zmiany tego stanu rzeczy doprowadziłyby do katastrofy państwowości polskiej, izolacji na arenie międzynarodowej i konieczności wyniszczającej walki z Ukraińcami, którzy świetnie radzą sobie z Rosją, a cóż dopiero z Polską… A po trzecie – bo polski Lwów, poza romantycznymi wspominkami, nikomu do niczego nie jest potrzebny. Przykład Rosji pokazuje, czym się kończy polityka podbojów.
Niby to wszystko oczywistości. Ale warto je wyartykułować, na wypadek, gdyby któremuś kresowiakowi, choćby w dobrej wierze, zabiło szybciej serce na myśl o „polskim Lwowie”…
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.