Rafał A. Ziemkiewicz „Wielka Polska” – Premiera
Strach przed obniżeniem słupków sondażowych „zmusza” kolejnych rządzących do ślepego podporządkowywania się europejskiej władzy, nawet jeśli logika i trzeźwa analiza historycznej i bieżącej rzeczywistości wskazuje, gdzie powinniśmy ulokować swoje ambicje…
… w budowie Wielkiej Polski!
„Myśleć o Polsce wielkiej, dumnej, ważnej, rozgrywającej w regionie i liczącej się w świecie, to jakiś kompletny odlot i dowód zupełnej utraty poczucia rzeczywistości.
Wielu tak uważa. Mylą się”.
Na zachętę zamieszczamy fragment książki:
Historia wszystkich narodów uczy nas, jak często po pokoleniach marnych, moralnie słabych, niedołężnych przychodziły pokolenia dzielne, z szerokimi aspiracjami, które wielkich dzieł dokonywały.
Roman Dmowski
Polska nie była wielką potęgą od XVI wieku. Ale kiedyś nią była – i, jak sądzę, będzie znowu. Umożliwią to dwa czynniki. Po pierwsze, upadek Niemiec. Ich gospodarka jest silna i wciąż się rozwija, ale straciła dynamikę, którą się odznaczała przez dwa stulecia. Ponadto w ciągu następnych pięćdziesięciu lat gwałtownie spadnie liczba ludności, jeszcze bardziej podkopując ich potencjał gospodarczy. Po drugie, ponieważ Rosjanie naciskają na Polskę od wschodu, Niemcy nie będą mieli ochoty na trzecią wojnę z Rosją, Stany Zjednoczone jednak wesprą Polskę, udzielając jej ogromnej pomocy gospodarczej i technicznej. Wojny – jeśli nie powodują wyniszczenia kraju – stymulują wzrost gospodarczy, a Polska stanie się najważniejszą potęgą w bloku państw stawiających czoło Rosjanom. (…) Z czasem blok polski przewyższy potęgą Europę Środkową i Zachodnią i osiągnie dokładnie to, o czym niegdyś marzyły Niemcy. Wchłonie i rozwinie zachodnią część dawnego imperium rosyjskiego, tworząc znacznych rozmiarów system gospodarczy.
George Friedman, „Następne 100 lat. Prognoza na XXI wiek”
W latach dwudziestych ubiegłego stulecia jedna z praprababć mojej żony, mieszkająca w małym miasteczku w północnej Polsce, żeby ratować domowy budżet, regularnie jeździła pracować do Niemiec. I w tym miasteczku, i w wielu sąsiednich było to częste. Niewiele czasu później córka i mąż córki również pracowali w Niemczech, co prawda niedobrowolnie – ale dzięki temu, co tam zarabiali i mogli stamtąd od czasu do czasu przywieźć lub przesłać, byt ich rodzin w okupowanym kraju był znośniejszy niż pozbawionych takiego wsparcia. A dziś, aby utrzymać swoją rodzinę, stale jeździ do pracy w Niemczech jedna z jej wnuczek.
Inna praprababcia mniej więcej w tym samym czasie, przed wojną, zatrudniała u siebie w gospodarstwie Ukrainki. Ja też je zatrudniałem do pomocy żonie przy dzieciach i prowadzeniu domu. W mojej rodzinnej wsi na Mazowszu, skąd sto lat temu wielu chłopów „chodziło za chlebem na bandos” (czyli wynajmować się do sezonowych prac polowych u Niemca, głównie w Prusach), od wielu lat co roku Ukraińcy przybywają zbierać maliny i truskawki; pewnie robiliby to i na moim polu, gdybym podtrzymał rodzinną tradycję uprawy owoców miękkich.
Mówimy o milionach ludzi – tylu w poszukiwaniu zarobku przez lata musiało przenosić się z Polski do Niemiec, podczas gdy w Polsce zastępowali ich równie licznie pragnący poprawić byt swoich rodzin Ukraińcy.
W rodzinnych historiach pojawia się jeszcze jedna nacja: Białorusini. Z ich ziem z kolei w czasach pokolenia wspomnianych praprababć przybywały do najprostszych i najbardziej niewdzięcznych prac kobiety, które zatrudniali u siebie Ukraińcy, szczególnie ci wzbogaceni pracą w gospodarstwach u Polaków. Dziś też spotykam Białorusinki i Białorusinów wykonujących prace, które Ukraińcy uznają za nieatrakcyjne.
Od czasów praprababć minęło ponad sto lat, była wojna, przyszli i zostali wygnani Sowieci, zmieniały się ustroje, wybuchały rewolucje, a opisany tu układ nie zmienił się ani na jotę. Polacy, żeby się wzbogacić, muszą szukać pracy u Niemców, Ukraińcy u Polaków, a Białorusini mają najgorzej. I wydawało się, że i przez następne sto lat nie będzie inaczej.
I nagle – aż chce się użyć wzniosłych słów wieszcza: „pośród niesnasków Pan Bóg uderza w ogromny dzwon”. Cała geopolityczna konstrukcja runęła niespodziewanie i oto, znalazłszy się z dnia na dzień w zupełnie innym świecie, stoimy przed możliwością i wyzwaniem budowy zupełnie innej Polski.
Wojna – straszna rzecz. Jeśli czują Państwo moralny opór przed tym, do czego będę Państwa w tej książce namawiał, czyli do patrzenia na tragedię jako na szansę, doskonale to rozumiem. Farba drukarska na kartach tej książki wyschnie szybciej niż krew i łzy ofiar rosyjskiego ludobójstwa, Ukraińcy, a być może też obywatele innych krajów, które ogarnie wojna, zanim moje słowa do Państwa dotrą, długo jeszcze będą nosić żałobę po bliskich i odbudowywać zrujnowane miasta. Proszę mi jednak wierzyć, że nazywam ich tragedię szansą dla potomnych nie dlatego, żebym był pozbawiony ludzkich uczuć. Robię to, ponieważ jestem wyznawcą stoicyzmu, który uczy, by nie tracić energii na przeżywanie i rozpamiętywanie tego, co się już stało i na co żadnego wpływu nie mieliśmy, ale żeby wszystkie siły i wszystkie myśli skupić na tym, czego powodzenie bądź klęska będą zależeć od nas: od tego, czy wykażemy się wystarczającym rozumem, przenikliwością w określeniu celów i determinacją w ich osiąganiu.
Na każdą katastrofę, także na pełną zbrodni napaść gnijącego imperium rosyjskiego na naród, który przebudził się do samostanowienia i wielkości, trzeba patrzeć jako na szansę. Zawaliła nam się kamienica? Szkoda tych, którzy ucierpieli, ale – będzie można teraz wreszcie zbudować coś lepszego. Nie ma co lamentować nad ruderą, postawioną pod cudzy gust i nie nasze potrzeby. Zamiast ciągłej łataniny, prowizorek i przeróbek, wiecznej niewygody remontów i usterek możemy w końcu zbudować własny dom, jaki tylko sobie wymarzymy.
Tak właśnie powinniśmy myśleć, gdy wskutek śmiertelnych paroksyzmów rosyjskiego imperializmu wali się na naszych oczach dwudziestowieczny świat globalizacji i tak zwanej liberalnej demokracji. To, co jeszcze wieczorem 23 lutego 2022 roku wydawało się światu absolutnie niemożliwe, 24 lutego okazało się faktem. To, co było oczywiste, okazało się bzdurą. Przewidywania i zapewnienia oparte na solidnych, naukowych podstawach, poparte wiarygodnymi ekspertyzami i rekomendacjami wybitnych politologów, ekonomistów czy innych teoretyków, okazały się czystym chciejstwem, a wczorajsze chciejstwa zaczęły zakrawać na przebłyski jasnowidzenia.
Przyszedł czas budowania Wielkiej Polski.
Nie inaczej: Wielkiej Polski.
Mogą Państwo podejrzewać, że używam tego określenia, które na ludzi ukształtowanych przez lewicowo-liberalne salony działa jak przysłowiowa czerwona płachta, dla prowokacji. W istocie jednak nie zaprząta mnie, czy te schyłkowe elity zareagują na moją książkę kolejną nagonką i wrzaskiem o „polskim faszyzmie”, czy może, nauczone doświadczeniem, będą się raczej starały ją zamilczeć. Czasy, gdy od ich opinii cokolwiek zależało, coraz bardziej odchodzą w przeszłość. Używam określenia „Wielka Polska”, bo czuję się dziedzicem tej politycznej i przede wszystkim intelektualnej formacji, wszystkich tych Rybarskich, Grabskich, Heydlów i Seydów, którzy tak właśnie określali Polskę swoich marzeń. W obozie ich politycznych i ideowych przeciwników, mając na myśli mniej więcej to samo, mówiono i pisano inaczej: Polska mocarstwowa, i kto tak woli, może wskrzeszać tamto określenie. Przecież nie o nazwę chodzi.
Chodzi o taką Polskę, która może być jednym z uczestników międzynarodowej gry i siłą sprawczą, a nie tylko przedmiotem gry i klientem któregoś z graczy. Twierdzę i wierzę, że tragedie wywołane brutalną napaścią Rosji na Ukrainę będą w przyszłych podręcznikach uważane za moment założycielski takiej właśnie Polski.
Jeśli oczywiście zdamy historyczny egzamin.
W polityce zagranicznej nasze pole działania jest na Wschodzie – tam możemy być silni. (...) bezsensowne jest wdawanie się Polski zbyt skwapliwie w stosunki zagraniczne zachodnie dlatego, ponieważ tam nic innego nie może nas czekać, jak tylko włażenie Zachodowi w dupę (...) i bycie w tej dupie obsrywanym.
Józef Piłsudski
1. Stary Bismarck na nowo
Wszystko zmieniło się nie tyle samego 24 lutego 2022 roku, co kilka dni później, w chwili kiedy świat zrozumiał, że wbrew oczekiwaniu, powszechnemu zarówno na Wschodzie, jak i na Zachodzie, Ukraińcy skutecznie się bronią. I że zamiast spodziewanego ruskiego blitzkriegu będziemy mieć długotrwałą wojnę na wyczerpanie, w której Ukrainę będą twardo wspierać USA, a sympatyzujące z Rosją Niemcy i Francja, zwłaszcza te pierwsze, które na strategicznym sojuszu z Kremlem zbudowały całą politykę, zarówno swoją, jak i Unii Europejskiej, będą musiały za swój nietrafny wybór zapłacić, wykrwawiając się stopniowo wraz z rosyjskim sojusznikiem.
Było to tym bardziej zaskakujące, że dopiero co, jesienią roku 2021, pod auspicjami prezydenta USA Joego Bidena odchodząca po szesnastu latach sprawowania urzędu kanclerza Niemiec Angela Merkel i Władimir Putin, od ponad dwudziestu lat władający Rosją, czy to jako premier, czy jako prezydent, podpisali dokument ustanawiający nowy geopolityczny ład dla Europy. Nowy, bo nigdy wcześniej nierealizowany w praktyce, ale w istocie obmyślony w podstawowych zarysach już półtora wieku temu przez Ottona von Bismarcka.
Żelazny Kanclerz, jak go nazwali rodacy, nie ukrywał, że zjednoczone Niemcy po należną im dominację nad Europą Zachodnią sięgnąć mogą tylko wtedy, jeśli sprzymierzą się z Rosją, a ceną wartą zapłacenia za ten sojusz jest oddanie Rosji środkowej Europy. W tym planie nie było miejsca dla Polski, nawet okrojonej terytorialnie do granic Królestwa Kongresowego i całkowicie zwasalizowanej; w dalszej perspektywie nie było też miejsca dla Polaków. Sam Bismarck mówił, że tak po ludzku współczuje nam nieuchronnie nas czekającego losu, ale cóż, walka o byt, historyczna konieczność eliminowania bytów słabszych przez silniejsze (pamiętajmy, że prawa Darwina były wówczas tym, czym dziś „inkluzywność”) i tak dalej. Nie było to zresztą w niemieckiej myśli politycznej nic nowego, już twórca pruskiej potęgi Fryderyk II, z racji swych łajdactw do dziś tytułowany w Niemczech Wielkim, nazywał Polaków „Irokezami Europy” i przeznaczał nam analogiczny los.
Szczęśliwie dla Polski Bismarck miał nad sobą ułomnego megalomana Wilhelma II, który uznał polityczne pomysły swego kanclerza za nazbyt kunktatorskie i wyznaczył Niemcom inną drogę do wielkości i władzy nad światem: dominować i nad Zachodem, i nad Wschodem, pokonać jednocześnie i Francję z Anglią, i Rosję. Próba realizacji tego celu doprowadziła do dwóch wojen światowych. W trakcie pierwszej z nich, zanim okazało się, że Niemcy ją przegrają, wizje kajzera ukonkretnione zostały w koncepcji Mitteleuropy. Zakładała ona, że po wypchnięciu ze środkowej Europy Rosji podzieli się ten obszar na małe państewka, niezdolne do funkcjonowania inaczej niż pod niemieckim protektoratem. Tu już było miejsce dla marionetkowej Polski, utworzonej z części ziem dawnego zaboru rosyjskiego – ale żeby ją trwale osłabić, Niemcy postanowili wspierać ukraińskie dążenia do niepodległości, nawiasem mówiąc, z właściwą sobie lojalnością kompletnie się przy tym nie licząc z najbardziej żywotnymi interesami sojuszniczych Austro-Węgier.
Ukraina zapamiętała to i dlatego w ostatnich dziesięcioleciach chętnie wierzyła, że ma w Niemczech europejskiego patrona i promotora.
Manewr Starego Fryca
Ta wiara owocowała przed rokiem 2022 lekceważącym stosunkiem kolejnych rządów coraz bardziej budzącej się do niepodległości Ukrainy do Polski, która również widziała się w roli „ambasadora Ukrainy” w Unii Europejskiej. Pamiętają Państwo wizytę w Kijowie prezydenta Bronisława Komorowskiego i to, jak właśnie w tym dniu ukraiński parlament przyjął specjalną rezolucję ku czci splamionych krwią dziesiątek tysięcy ofiar rzezi wołyńskiej zbrodniczej UPA i Stepana Bandery, ideologa bodaj najbardziej okrutnego z europejskich nacjonalizmów? No właśnie.
Do momentu, gdy moje słowa do Państwa dotrą, emocje wywołane jawnie proputinowską postawą następcy Angeli Merkel, Olafa Scholza, i sabotowaniem przez Niemcy wsparcia dla walczących Ukraińców, nawet po ujawnieniu skali rosyjskich zbrodni, zapewne osłabną. Łatwo się jednak domyślić, jaki szok w zestawieniu z wcześniejszymi obietnicami patronowania „proeuropejskim aspiracjom Ukrainy” musiało wywołać w Kijowie to, jak potraktowano w Berlinie szukającego w pierwszych dniach wojny pomocy, czy choćby tylko zrozumienia, ukraińskiego ambasadora Andrija Melnyka. „Nic dla was nie zamierzamy robić, bo za kilka godzin was już nie będzie” – słyszał, według jego relacji, od kolejnych niemieckich polityków, bez względu na ich partyjną przynależność.
Nie powinniśmy jednak z tego powodu czuć schadenfreude: Ukraińcy dali się Angeli Merkel wyrolować dokładnie tak samo, jak my u schyłku wieku XVIII naiwnie pozwoliliśmy się rozegrać Prusom. Oferując Polakom sojusz przeciwko Rosji (i sprytnie zaszywając od razu w podpisanym traktacie pretekst do jego łatwego zerwania), podbiły one swoją cenę w negocjacjach z Katarzyną II, tak że caryca, która pierwotnie zamierzała zająć całą Polskę, ostatecznie zgodziła się z nimi podziałkować. I kiedy na to przystała, deklarowana wcześniej gorąca sympatia Prus dla Rzeczypospolitej skończyła się jak uciął.
Tak właśnie robi się politykę, czego Polacy – i, jak się okazało, także Ukraińcy – nie chcą rozumieć.
Poparcie Berlina dla „europejskich aspiracji” Kijowa, a potem wycofanie go, pozwoliło Merkel wytargować znaczne ustępstwa Rosji co do granic rosyjskiej strefy wpływów. Kreml został pozbawiony nadziei na odzyskanie większej części zdobyczy Stalina – za cenę zgody na odbudowę obszaru postsowieckiego musiał zgodzić się na przejście do strefy niemieckiej między innymi Polski. Stało się to jasne w październiku roku 2010, kiedy Niemcy (formalnie: organa Unii Europejskiej) zablokowały realizację podpisanej przez rząd Donalda Tuska umowy oddającej praktycznie kontrolę nad polską infrastrukturą gazową rosyjskiemu Gazpromowi. Ten spór nie wstrzymał jednak prac nad gazociągiem Nord Stream, uroczyście uruchomionym rok później. Dla uważnego obserwatora już wtedy stało się jasne, że w polityce Niemiec zaszła istotna zmiana i odchodzą one od kierunku do pewnego momentu wspólnego dla całego Zachodu.
Fukuyamizm i konspiracjonizm
Początkowo wszystkie kraje europejskie odrzucały rosyjską ofertę „podzielenia stref wpływów”. Jesień Ludów i upadek ZSSR na jakiś czas bowiem wprawiły lewicowo-liberalne elity Zachodu w euforię, w której uwierzyły one w fukuyamowski „koniec historii” i zwycięski pochód najlepszego z systemów politycznych przez cały świat. W tej wizji demokracja liberalna miała za sprawą kolejnych pokojowych rewolucji zapanować stopniowo na Białorusi i Ukrainie, potem w Rosji, a w końcu i w Chinach, dokładnie tak, jak to prorokował amerykański futurolog. Rzecz oczywista, że oczekując takich wydarzeń, Zachód uznawał strefy wpływów za koncept anachroniczny, właściwy epoce, która minęła i nie wróci.
Dla Rosji koncepcja Francisa Fukuyamy była nie tyle nieakceptowalna, ile głęboko niezrozumiała. Myślenie rosyjskich elit od wielu dziesięcioleci jest kształtowane przez czekistów; Rosja nawet zresztą nie ma innych elit niż bezpieka i wywiad, jakimikolwiek akurat skrótowcami się je tam nazywa. Specyficzna mentalność funkcjonariuszy aparatu bezpieczeństwa (kto miał wątpliwą przyjemność się z nią bliżej zapoznać, na pewno to potwierdzi) opiera się na przekonaniu, że nic na świecie nie dzieje się samo z siebie. Wszystko jest operacją specjalną, za wszystkim stoją te czy inne służby, agentura i pieniądze. A już szczególnie za rewolucjami. W rosyjskim myśleniu rewolucje nie są skutkiem żadnych społecznych napięć, żadnych narodowych czy klasowych dążeń. W przekonaniu czekistów czegoś takiego w ogóle nie ma. Samostanowienie narodów czy aspiracje upośledzonych grup społecznych to tylko zasłona dymna, za którą skrywa się działania wojenne. Bo w czekistowskim sposobie myślenia niezłomna wiara w decydującą rolę spisku łączy się nierozdzielnie z odwróceniem klasycznej zasady Carla von Clausewitza głoszącej, że wojna jest przedłużeniem polityki przy użyciu innych środków. Dla czekistów, odwrotnie, to polityka jest wojną prowadzoną przy użyciu innych środków. Dla czekistów zresztą wszystko jest wojną, co najwyżej „podprogową”, zanim zapadnie decyzja o przekształceniu jej w „pełnoskalową”. A kiedy wszystko jest wojną, to wszystko, od wymiany gospodarczej po kulturę, staje się bronią.
Ten sposób myślenia funkcjonuje zresztą nie tylko w rosyjskich gabinetach, ale w całym społeczeństwie. Dla Polaków i całej reszty świata Solidarność była spontanicznym zrywem do walki ludzi od lat pozbawianych przez socjalizm wolności i godności. Jeśli spytają Państwo o nią Rosjanina, powie Państwu z pogardliwym uśmieszkiem, że dostaliśmy od CIA dolary na antyrosyjską dywersję; tak samo wytłumaczy obecny poziom naszego życia i cywilizacyjne sukcesy transformacji ustrojowej. Dolary od CIA! Ukraiński Majdan? Dolary i agentura, amerykańska i polska. Bunty przeciwko Łukaszence? Polski wywiad finansowany przez Amerykanów…
Nawiasem mówiąc, jako przedstawiciel pokolenia, któremu siłą wtłoczono w szkołach do głów język rosyjski, żałuję, że w ramach wojennych sankcji zablokowano w Polsce dostęp do rosyjskich propagandowych telewizji i stron internetowych. Czerpałem z nich tę samą przyjemność, co ów Żyd z chasydzkiego żartu, który nie kupował żydowskich gazet, tylko antysemickie. „Bo w tych żydowskich to co ja czytam? Tu pogrom, tu nowe antyżydowskie prawa, tam nas pobili, wszędzie na Żydów same nieszczęścia – a w antysemickich to ja widzę, że my, Żydzi, wszystkim rządzimy, całym światem!” Zgnębiony jałowością polsko-polskich wojen, niewydolnością „państwa z dykty”, ogólną niemożnością wszystkiego i tego, co zwykłem nazywać „pływaniem w kisielu”, z prawdziwą przyjemnością dowiadywałem się z RTR czy RIA Nowosti, że Polska jest złowrogą potęgą, sięgającą swymi wywiadowczymi mackami aż po Magadan i Kuryle, śmiertelnym zagrożeniem dla samego istnienia Rosji, budzącym w Moskwie autentyczny lęk.
Robię tutaj tę dygresję nie tylko gwoli wywołania na twarzy czytelnika uśmiechu. To, że Polska, w naszym myśleniu mała, nieudaczna, wiecznie na krawędzi istnienia i nieistnienia, może być równorzędnym przeciwnikiem, więcej, potwornym zagrożeniem dla ogromnej, potężnej Rosji, której nie zdołali swego czasu pokonać ani Napoleon, ani Hitler – wydaje się Polakom absurdem, zupełnym wariactwem. Rosjanie bynajmniej tak nie sądzą. Niemcy, nawiasem mówiąc, też nie. Przyjdzie jeszcze o tym przypomnieć bardziej szczegółowo.
Politycy zachodni, w tym głoszący oficjalnie tę tezę Niemcy, nie byli zapewne tak głupi, by wierzyć, że „Nord Stream 2 jest przedsięwzięciem czysto biznesowym, a nie politycznym”; generalnie jednak widać, że od dziesięcioleci elity Zachodu nie potrafią pojąć tej specyfiki Rosji. Myślenie spiskowe budzi u nich skojarzenia ze społecznymi nizinami, z obskurantyzmem jakichś niepotrafiących sprostać intelektualnie światu „hillbillies” czy cyniczną demagogią ekstremistów. Nie mieści im się w głowach, że tak wielki (choć w istocie należałoby raczej powiedzieć: rozległy) kraj jak Rosja jest nie tylko zamieszkany, ale i rządzony przez ludzi myślących w sposób całkowicie paranoiczny, dla których każdy przejaw buntu przeciwko nędzy i nieprawościom Kacapii, każda oznaka aspiracji podbitych przez nią ludów do lepszego życia i większej wolności, które nieodmiennie kojarzą im się z byciem częścią Zachodu, jest tylko przejawem i dowodem wielkiego spisku NATO, osaczającego Rosję coraz bardziej, dążącego do bezwzględnej, ostatecznej rozprawy z nią i zniszczenia jej cywilizacyjnej wyjątkowości.
Szkoda, że książka Daniela Pipesa „Conspiracy”, a szczególnie jej rozdziały traktujące o paranoicznym wymiarze stalinizmu, nie jest obowiązkową lekturą na amerykańskich i zachodnioeuropejskich akademiach. Zresztą aż się prosi, by autor rozwinął je i równie wnikliwie przeanalizował, jak tamta, stalinowska paranoja, twórczo rozwinięta przez ideologów Putina, ukonstytuowała Rosję obecną.
Cóż, każdy psycholog potwierdzi: zawsze odruchowo zakładamy, że ten, z kim rozmawiamy, myśli tak jak my. W dialogu Zachodu z Rosją, fukuyamizmu ze spiskową paranoją, Rosja kierowała się głębokim przekonaniem, że wszystkie działania Zachodu są tylko pozorem, osłaniającym skryte, konsekwentne dążenie do wymazania „Trzeciego Rzymu” z mapy świata, a Zachód głęboką wiarą w to, że Rosja chce przede wszystkim dobrobytu i spokoju, tak jak mieszkańcy Zachodu, więc pod warunkiem uszanowania tych oczekiwań można z nią uprawiać racjonalną politykę jak z każdym innym państwem.
W tej polityce, która dla jednej strony była robieniem interesów, a dla drugiej sekretną, „podprogową” fazą wojny i przygotowaniem do nieuchronnej konfrontacji, gotowość Rosjan do udzielania swych surowców za bezcen stopniowo brała górę nad wszystkimi innymi czynnikami. Na Zachodzie nikt nigdy oficjalnie od fukuyamowskiej linii spontanicznego pochodu liberalnej demokracji przez wszystkie kręgi kulturowe nie odstąpił, ale w pewnym momencie dla uważnego obserwatora stało się jasne, że deklaracje rozchodzą się z polityczną praktyką i że wielokrotnie ponawiana oferta z Kremla – najdobitniej chyba sformułowana przez Putina podczas uroczystości na Westerplatte we wrześniu 2009 roku w sławnym wezwaniu: „niech wielkie narody rozmawiają ze sobą” – w praktyce jest jednak w imię politycznego realizmu urzeczywistniana. I że za linię rozgraniczenia stref uważają Niemcy wschodnią granicę Polski, a Rosja się na to mniej lub bardziej milcząco zgadza.
Tanie Niemcy
Pozostawiam lepiej zorientowanym dociekanie, kiedy w kierownictwie Niemiec nastąpiła ta zmiana. Za Gerharda Schrödera? Czy dopiero w początkach wieloletnich rządów Angeli Merkel? Już po najeździe Rosji na Ukrainę i mordach na ludności cywilnej Buczy, Irpienia i Mariupola amerykańskie media ujawniły poufne dokumenty dyplomatyczne, z których wynika, że zjednoczone Niemcy odgrywały rolę hamulcowego właściwie na każdym etapie demontażu stalinowskiego dziedzictwa geopolitycznego, do końca sprzeciwiały się uznaniu przez Zachód rozwiązania ZSSR, niepodległości krajów bałtyckich, Białorusi i Ukrainy, jak również rozszerzeniu NATO. To tylko przecieki prasowe, ale jeśli są prawdziwe, wynikałoby z nich, że Niemcy od polityki „Deutschland über alles” i bismarckowskiej koncepcji osi Berlin-Moskwa nie odstąpiły nigdy, a jedynie widząc, jak bardzo nie ma dla niej w danym momencie akceptacji politycznych partnerów na długie lata umiejętnie ukryły swoje pryncypia i zamiary.
Nie miejsce tu, by to rozstrzygać, a i ja nie czuję się właściwą do tego osobą. Gdy idzie o niemiecką politykę, mogę z całą pewnością powiedzieć Państwu tylko to, jakie przyniosła ona owoce. Bo to po prostu widać. Widać też, ku czemu poszczególne działania wiodły, i można na tej podstawie zrekonstruować „Generalplan Ost” Schrödera i Merkel.
W lipcu 2021 roku ogłoszono wspomniane już trójstronne porozumienie pomiędzy Rosją, Niemcami a USA, na mocy którego Stany Zjednoczone godziły się na dokończenie i uruchomienie gazociągu Nord Stream 2, co wcześniej blokowały różnego rodzaju sankcjami. „Wall Street Journal”, a za nim inne gazety informowały wtedy, że podobnie jak przed laty pakt Ribbentrop-Mołotow (dlaczego go tu przywołuję, jeszcze Państwu wyjaśnię), trójporozumienie ma swoją poufną część. Publikowane przecieki nie były zgodne w kwestii tego, co ma owa tajna część porozumienia zawierać; zdaniem wspomnianej gazety zobowiązanie Niemiec do zakupu pewnej ilości amerykańskiego gazu skroplonego LNG i zainwestowania w „zieloną energię” na Ukrainie. Bardziej prawdopodobna – z racji nieukrywanych strategicznych celów USA – wydaje mi się inna wersja, w której Niemcy miały zobowiązać się do ograniczenia handlu z Chinami i importu pochodzących stamtąd technologii. A może to tylko kolejne poziomy maskirowki, kryjącej prawdziwą zawartość tajnego protokołu? Może w ogóle tego protokołu nie było i media go zmyśliły, by napędzić sobie zasięgi?
To przestrzeń do spekulacji, których się nie podejmuję. Pozostańmy przy powszechnie znanej części układu – wystarczająco znaczącej. Wynikało z niego tyle, że po półwieczu wojskowej obecności w Europie Stany Zjednoczone wycofują się ze Starego Kontynentu, oddając go osi Berlin-Moskwa w zamian za otrzymane od tych dwóch stolic gwarancje uszanowania interesów Ameryki, szczególnie tych wynikających z rywalizacji z Chinami.
Mówiąc bez owijania w bawełnę, w ten sposób uparte niemieckie dążenie do dominacji po raz trzeci w ciągu niewiele ponad stulecia doprowadziło do wojny i związanych z nią tragedii. Zapalono bowiem Rosji zielone światło do ostatecznego skonsumowania uznanych za ich „strefę wpływów” byłych republik sowieckich, z Ukrainą na czele, choć oczywiście zachodni sygnatariusze porozumienia nie spodziewali się, że Putin zabierze się do tego tak szybko i tak brutalnie.
Trzecia próba zbudowania niemieckiej Europy od poprzednich różniła się tylko tym, że tym razem dominacja miała się zasadzać nie na podboju militarnym, ale na sile niemieckiej gospodarki.
Powiem od razu – powszechne przekonanie o potędze gospodarki Niemiec jest podobne do równie powszechnego jeszcze niedawno przekonania o potędze rosyjskiej armii. W dzisiejszych czasach o sile gospodarki decyduje jej innowacyjność, a Niemcy, etatystyczni i hołubiący wielkie, zrośnięte z władzą koncerny, innowacyjni już od dawna nie są. Nie tworzą i nie wdrażają przełomowych, nowoczesnych technologii ani wynalazków, polegają na mało finezyjnych, ale sprawdzonych, dobrych jakościowo produktach, maszynach, chemikaliach, artykułach gospodarstwa domowego, które produkują masowo i eksportują na cały świat. Mają, owszem, dobrą organizację pracy, zaświadczoną wysokim wskaźnikiem jej wydajności, ale plasują się pod tym względem daleko za Skandynawią, ustępując nawet Holandii czy Francji. Tajemnicą sukcesu niemieckiej gospodarki jest co innego: taniość. Taniość rozumiana nie jako taniocha, z którą kojarzone są biedne kraje azjatyckie, ale jako korzystny stosunek oferowanej jakości do żądanej ceny.
W świecie zmiennych koniunktur trudno tę przewagę zachować, zwłaszcza gdy ma się rozbudowane ustawodawstwo socjalne i gdy gospodarka musi udźwignąć duże wydatki publiczne. Niemcy znaleźli na to kilka sposobów. Błogosławione skutki (bez dostępu do poufnych dokumentów trudno wyrokować, na ile zaplanowane) miało dla nich wprowadzenie wspólnej europejskiej waluty. Połączenie w jednym obszarze walutowym gospodarki niemieckiej z mniej konkurencyjnymi gospodarkami południa Europy doprowadziło do wyparcia z nich produktów lokalnych na rzecz niemieckich – zgodnie zresztą z całkowicie w Europie zignorowanymi, a wręcz ocenzurowanymi, nawet w obiegu uniwersyteckim, przestrogami noblisty Roberta Mundella, twórcy teorii optymalnego obszaru walutowego. Innym silnym atutem było „zaoszczędzenie” na obronności, którą uznali Niemcy za praktycznie zbędną, skoro na mocy międzynarodowych porozumień stacjonują u nich i mają ich w razie potrzeby bronić wojska amerykańskie; cała produkcja zbrojeniowa Niemiec mogła być dzięki temu przeznaczona na eksport, dając im w tej zyskownej branży czwarte miejsce na świecie. Kolejnym wreszcie czynnikiem budującym siłę niemieckiej gospodarki było upowszechnienie w latach dziewięćdziesiątych poprzedniego stulecia teorii o schyłku przemysłu, anachroniczności jego posiadania i przejmowania najważniejszej roli przez sektor usług – teorii, do której Niemcy się nie zastosowali mimo oddawania jej werbalnych hołdów, a która ogromnie wpłynęła na politykę gospodarczą Polski i innych państw środkowej Europy, wiodąc do utraty przez te kraje większości potencjału produkcyjnego, zbudowanego olbrzymim kosztem w czasach sowieckich.
Jednak podstawą niemieckiej konkurencyjności było zapewnienie sobie tanich surowców. W pogoni za nimi najważniejsze w polityce Niemiec stały się dwa państwa: Chiny i Rosja. Z Chin według danych z roku 2021 (tak zwane badanie IFO przeprowadzone przez naukowców z Uniwersytetu Monachijskiego) pochodzi aż połowa podzespołów i materiałów zużywanych przez niemiecki przemysł. Z Rosji zaś zdecydowana większość węglowodorów, co zapewnia tanią energię i tani surowiec dla kolejnej flagowej dziedziny niemieckiej gospodarki: przemysłu chemicznego.
O tym, jak bardzo Niemcy uzależnione są od rosyjskiej ropy, a przede wszystkim od rosyjskiego gazu, opinia publiczna Europy dowiedziała się dopiero po wybuchu wojny na Ukrainie. Nadal jednak nikt nie przyznaje otwarcie, dlaczego do takiego uzależnienia doprowadzono. Laik może sobie pomyśleć, że nasi zachodni sąsiedzi po prostu okazali się głupio pazerni, że nie przewidzieli, iż coś może w stosunkach z Rosją pójść źle. Sami Niemcy również, jeśli w ogóle się do czegoś przyznają, to w podobny sposób, jak pod koniec marca 2022 roku zrobił to niemiecki minister gospodarki Robert Habeck, mówiąc, że tak daleko idące uzależnienie się od rosyjskiej energii było „głupie” i „trudno zrozumieć”, dlaczego do niego dopuszczono.
Głupie? Trudno zrozumieć? Proszę w to nie wierzyć. Angela Merkel przestawiła gospodarkę swojego kraju na chińskie półprodukty i rosyjskie surowce bynajmniej nie z głupoty – a jeśli się to głupotą ostatecznie okazało, to tylko dlatego, że usiłując być cwaną, trafiła na partnerów jeszcze cwańszych. Skutki jej polityki nie pozostawiają wątpliwości, że prowadzona była w konkretnym celu i planowo. Zrozumienia tego nie powinien utrudniać fakt, że jeden z elementów owego planu kompletnie zawiódł.