Paradoksy ukrainofobii
Środowisko „ukrainosceptyczne” w Polsce można podzielić na dwie grupy. Przedstawiciele pierwszej – umownie nazwijmy ich „realistami” (osobiście nie uważam tej postawy za realistyczną, ale sami jej wyraziciele tak o sobie mówią) – generalnie uważają, że Warszawa za bardzo angażuje się w pomoc dla Kijowa, wiele przy tym ryzykując, natomiast zbyt niewiele zyskując w zamian. Można z taką argumentacją się zgadzać lub nie, ale trudno ją nazwać „ukrainofobiczną”. Nie ma w niej bowiem nic „osobistego” do Ukrainy czy Ukraińców, tylko zimna kalkulacja zysków i strat. Takie głosy często zresztą występują w redakcji „Do Rzeczy”. W tym tekście zajmę się drugą grupą. Grupą „ukrainofobów”. Ich już nie sposób w żadnym sensie nazwać realistami, ponieważ nie kierują się cyniczną kalkulacją, tylko silnymi, antyukraińskimi emocjami, które utrudniają racjonalne – czyli właśnie realistyczne – myślenie. I to właśnie oni łykają narrację Kremla w jej najbardziej absurdalnej, histerycznej i niekonsekwentnej formie.
Przyjrzyjmy się paradoksom argumentacji, prezentowanej przez ukrainofobów. Przedstawię je w formie tez, forsowanych przez „wyznawców” tej grupy. Wyznawców, ponieważ poziom oderwania od rzeczywistości pokazuje, że bardziej wierzą w niż wiedzą to, co głoszą. Pierwszy paradoks: „Przyjeżdżający do Polski Ukraińcy to migranci ekonomiczni”. Przyjeżdżają do Polski nie dlatego, że u nich jest wojna, tylko po socjal albo dobrą pracę. Generalnie – po pieniądze. No i w ogóle ta wojna wcale nie jest taka straszna jak ją malują. W projekcie ustawy „Stop ukrainizacji Polski” pojawił się pomysł, by przyznawać status uchodźcy w zależności od zamieszkania w strefie objętej działaniami wojennymi. To tak, jakby w 1939 r. Rumunia przyjmowała tylko tych Polaków, którzy uciekli właśnie z pola bitwy. Absurd. Cała Ukraina jest teoretycznie i praktycznie zagrożona atakiem w każdej chwili. Teoretycznie, bo Putin zapowiedział denazyfikację całego kraju, a nie Donbasu czy Zaporoża. Praktycznie, bo po pierwsze, inwazja lądowa została przeprowadzona z trzech kierunków (dopiero wskutek rosyjskiego niepowodzenia kierunek północny został zwinięty), a po drugie – ostrzały rakietowe od czasu do czasu trwają na terenie całego kraju. Każdy więc Ukrainiec, wyjeżdżający ze swojego kraju, wyjeżdża z kraju ogarniętego wojną, jest więc uchodźcą. Proste.
Drugi paradoks: funkcjonują dwie, wzajemnie sprzeczne ze sobą narracje, często artykułowane przez te same osoby przy różnych okazjach. Pierwsza: „Ukraińcy to wymyślony, sztuczny naród, nie zasługują na swoje państwo”. Druga: „Ukraińcy to straszni, krwiożerczy nacjonaliści, banderowcy”. Albo-albo. Sztuczny naród nie może mieć swojego nacjonalizmu. Nacjonalizm, jak sama nazwa wskazuje, powstaje na bazie jakiegoś narodu. Według Putina Ukraina jest sztucznym tworem, założonym przez bolszewików, zaś naród ukraiński jest częścią narodu rosyjskiego. Skoro Ukraińców w pewnym sensie wymyślili Rosjanie, to by znaczyło, że również banderyzm jest ich tworem… ale to byłaby już herezja, przecząca dogmatom ukrainofobii! Jej wyznawcy uważają „wymyślony naród ukraiński” za wroga. Zapominają jednak o starej prawdzie, że wroga trzeba znać. Pewien profesor ukrainofob jakiś czas temu na Twitterze kpił, że zgodziłby się na naukę języka ukraińskiego w polskich szkołach, gdyby ktoś mu powiedział, jakich to słynnych pisarzy zrodziła Ukraina. Wyedukowałem pana profesora, wymieniając parę nazwisk, ale odpowiedzi się nie doczekałem. No właśnie – ukrainofoby (jak widać, wśród nich są również ludzie mniej lub gorzej wykształceni) często twierdzą, że historia i kultura Ukrainy zaczęły się na Banderze, zaś skończyły na Szuchewyczu. Kolejny „orzeł”, pewien prawicowy publicysta (nie, nie z „Do Rzeczy”) kiedyś wyrażał święte oburzenie z powodu nazwy zespołu Enej. Bo taki pseudonim nosił watażka UPA. Gdyby wiedza pana redaktora o Ukrainie nie ograniczała się do rzezi wołyńskiej, to by się orientował, że Enej to tytułowy bohater „Eneidy” Iwana Kotlarewskiego – poematu heroikomicznego z końca XVIII w., pierwszego znanego dzieła nowoczesnej literatury ukraińskiej. Może to zdziwić wielu czytelników, ale ów Enej nie zabijał Polaków na Wołyniu. Kotlarewski, Taras Szewczenko, Łesja Ukrainka, Mychajło Kociubiński, Jurij Andruchowycz, Serhij Żadan – oto skrócona lista wybitnych ukraińskich pisarzy, nie zajmujących się paleniem polskich wsi, tylko pisaniem po ukraińsku (uwaga: jest taki język jak ukraiński! Nie jest to ani rosyjski, ani polski, tylko ukraiński język – zaskoczeni?). Kultura ukraińska sformowała się, oczywiście, pod dużym wpływem polskiej i rosyjskiej (głównie, rzecz jasna, rosyjskiej), ale to osobna, ukraińska kultura. Podobnie absurdalny był lament, jaki grupka ukrainofobów podniosła przeciwko ukraińskiej restauracji „Kalina”, założonej niedawno w Lublinie. Oczywiście, „Kalina” skojarzyła się z „Czerwoną kaliną”, ta zaś – z UPA. Tymczasem, po pierwsze, niezależnie od słynnej pieśni drzewo to jest w ukraińskim folklorze zwyczajnie bardzo popularne. Po drugie zaś, wbrew obiegowej opinii rzeczona pieśń nie była żadnym hymnem UPA. Tak, była przez banderowców śpiewana, ale powstała na długo przed założeniem OUN, nie mówiąc już o UPA. Ale cóż, niektórym wszystko, co ukraińskie, kojarzy się z siekierą… A poza tym memiczne stało się wręcz pytanie „czy to jeszcze Polska?!”, stawiane przez ukrainofobów, przerażonych widokiem ukraińskiej knajpy czy ukraińskiego sklepu w polskim mieście. Ci sami przerażeni nie widzą problemu w tym, że polskie knajpy czy polskie sklepy otwierane są w innych państwach. Oczywiście, na taki argument mają gotowy kontrargument – że przecież np. Polacy nie mordowali Amerykanów, więc w USA polskie sklepy nie mają prawa nikomu przeszkadzać. Tyle że to już prawdziwa obsesja na punkcie historii. To może zakażmy Turkom prowadzenia barów z kebabami, bo zamordowali nam Władysława Warneńczyka?!
Trzeci paradoks: znów dwie wzajemnie sprzeczne narracje. Raz: „Ukraina to państwo upadłe”. Dwa: „Ukraina to państwo agresywne, niebezpieczne dla Polski”. Znów albo-albo. Tu można zauważyć znaczącą różnicę pomiędzy „realistami” a „ukrainofobami”. Pierwsi doceniają siłę państwa ukraińskiego, siłę Zełenskiego jako prezydenta, choć oczywiście jednocześnie sceptycznie patrzą na pomoc dla Ukrainy. Drudzy mówią to, co rosyjska propaganda – że Zełenski to marionetka i narkoman (choć dowodów na te „tezy” – ani jednego). Swoją drogą, niechęć ukrainofobów wobec obecnego prezydenta Ukrainy jest zastanawiająca. Gdyby choć trochę znali tamtejszą scenę polityczną, to by wiedzieli, że w porównaniu z opozycją Zełenski i jego ludzie to wręcz banderofoby. Poroszenko ma OUN-UPA na sztandarach. Zełenski, jako rosyjskojęzyczny Żyd ze wschodu, nigdy nie był wyznawcą kultu Bandery-Szuchewycza. Kult ten najpewniej był mu zwyczajnie obojętny.
Czwarty paradoks: ukrainofoby z jednej strony opowiadają się za „pokojem”, z drugiej – często wprost popierają działania Rosji. Czyli tej strony, która konflikt wywołała. Oczywiście, ich zdaniem wojnę wywołała Ukraina lub Zachód. Ukraina – „napadając na Donbas”, Zachód – „wciągając Ukrainę do NATO”. Absurd na absurdzie. Nawet jeśli w ramach eksperymentu myślowego uznać wojnę w Donbasie za realizację prawa do samostanowienia (swoją drogą ciekawe – nie istnieje naród ukraiński, ale już samostanowiący o sobie naród Donbasu owszem…) i uwierzyć, że republiki ludowe powstały jako wyraz woli mieszkańców, to jakoś do Mariupola, Chersonia czy Charkowa nikt nigdy Rosjan nie zapraszał. Po 24 lutego już tylko nawet nie pożyteczny idiota, ale zwyczajny idiota, może twierdzić, że Rosja działa na Ukrainie na życzenie jej mieszkańców, wyzwalając ich na ich własną prośbę. Z tym paradoksem związany jest następny. Można go streścić następująco: „kibicujmy Rosji, bo na Ukrainie czczą Banderę”. Abstrahując od charakteru, skali i zasięgu kultu Bandery na Ukrainie, wychodzi na to, że ukrainofoby nie znają nie tylko obiektu swej nienawiści, ale również obiektu swojej sympatii. Kult OUN-UPA na Ukrainie jest niczym w porównaniu z kultem Armii Czerwonej w Rosji, gdzie przybiera on charakter świeckiej religii. Jednym ze „świętych” tej religii, a dla niektórych wręcz „bogiem” jest Stalin. Stalin jest o wiele bardziej czczony w Rosji niż Bandera na Ukrainie, cieszy się też o wiele większą popularnością w Rosji niż Bandera na Ukrainie, co pokazują liczne badania socjologiczne. Ponadto, świadomość stalinowskich zbrodni jest w Rosji większa niż świadomość banderowskich zbrodni na Ukrainie. A mimo to Rosjanie generalissimusa wielbią.
Piąty paradoks: tak się składa, że większość ukrainofobów wyciera sobie twarze patriotyzmem, wartościami konserwatywnymi czy prawicowym światopoglądem. Twierdzą, że Ukraina to siedlisko lewactwa, globalizmu i LGBT, a Putin to młot na lewactwo i obrońca chrześcijaństwa. Absurd nad absurdy. Statystycznie Rosja jest mocno zlaicyzowanym państwem, do tego wychwalającym komunistyczną przeszłość i węszącym wszędzie faszyzm i nacjonalizm. Taki to „młot na lewactwo”. Konserwatywne są tam jedynie kult siły i homofobia. Tymczasem Ukraina nie walczy w obronie LGBT, gender czy szczepionek, tylko w obronie przed utratą niepodległości. Trudno o bardziej „prawicową” motywację. I bardziej suwerennościową. Odnoszę wrażenie, że zdaniem ukrainofobów Ukraina powinna zwyczajnie poddać się Rosji. A co za tym idzie – zrzec się własnej niepodległości na rzecz sąsiedniego mocarstwa. Wtedy dopiero „dowiodłaby”, że jest po prawej stronie mocy… Oczywiście, zaraz przeczytam kontrargument: „przecież Ukraina jest tylko marionetką Zachodu, jaka to niepodległość?!”. Tyle że to nie Zachód każe Ukraińcom walczyć z Rosją w obronie kraju. Na tyłach SZU nie stoją amerykańskie oddziały zaporowe. Ukraińcy zdecydowali w czasie rewolucji, a potem w demokratycznych wyborach, że wybierają opcję prozachodnią. A potem, idąc na front tysiącami i walcząc do końca, zdecydowali ponownie, że wolą Zachód od Rosji. Jakoś ten Zachód tak bardzo „okupuje” Ukrainę, że niechętnie nawet myśli o przyjęciu jej do Unii i NATO… Też mi „okupant”. Tymczasem uległość Rosji oznacza jednoznaczne, ostateczne, definitywne pożegnanie się z niepodległością. Czy to jest postawa godna pochwały „prawaka”?
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.