Córka komendanta
Kiedy dziecko potwora jest winne zbrodni ojca? Wina i współudział mają niejedno oblicze. John Boyne jest mistrzem powieści historycznej. To wspaniała książka, na której emocjonalny wpływ z pewnością nie jesteś przygotowany. – John Irving
Gretel Fernsby od wielu dekad mieszka w okazałym apartamencie w reprezentacyjnej dzielnicy Londynu. Pomimo przerażającej przeszłości wiedzie spokojne i wygodne życie. Nie opowiada o ucieczce z nazistowskich Niemiec. Nie opowiada o ponurych latach spędzonych z matką w powojennej Francji. Nie opowiada też o ojcu, komendancie jednego z najbardziej znanych niemieckich obozów zagłady. A przede wszystkim nie wypowiada imienia swojego brata. Pewnego dnia do mieszkania na parterze wprowadza się młoda rodzina. Pomimo wspomnień, które przywołuje kilkuletni Henry, pomiędzy nim a Gretel nawiązuje się nić przyjaźni. Wkrótce potem dochodzi do awantury pomiędzy piękną matką Henry’ego a jego despotycznym ojcem. Gretel staje na podobnym rozdrożu, na jakim znalazła się dawno temu. Wtedy nie zrobiła nic, teraz, decydując się na uratowanie małego chłopca, ma szansę zmierzyć się z poczuciem winy, żalu i z wyrzutami sumienia. By to zrobić, konieczne może okazać się ujawnienie tajemnic, które skrywała przez całe życie…
Fragment
Voltaire twierdził, że każdy człowiek ponosi winę za całe dobro, którego nie uczynił, ja natomiast przez całe życie przekonywałam siebie, że nie ponoszę winy za zło, którego byłam świadkiem. Ten wygodny sposób pozwolił mi przez dekady odcinać się od przeszłości, postrzegać się jako ofiarę historycznej amnezji, uniewinnioną od współudziału i uwolnioną od win.
Początkiem i końcem mojej opowieści jest rzecz tak trywialna jak nożyk do papieru. Mój zepsuł się kilka dni wcześniej, a ponieważ uważałam, że to przydatne narzędzie należy mieć w kuchennej szufladzie, wybrałam się do miejscowego sklepu budowlanego, żeby kupić nowy. Po powrocie zastałam list od agenta nieruchomości, który otrzymali wszyscy mieszkańcy Winterville Court, uprzejmie informujący, że mieszkanie bezpośrednio pod moim zostało wystawione na sprzedaż. Poprzedni lokator, pan Richardson, w lokalu numer jeden mieszkał przez jakieś trzydzieści lat, ale zmarł tuż przed Bożym Narodzeniem i od tamtej pory mieszkanie stało puste. Jego córka, logopeda, wiodła życie w Nowym Jorku i — z tego, co wiedziałam — nie zamierzała wracać do Londynu, więc pogodziłam się z faktem, że niedługo będę musiała spotykać się na klatce schodowej z kimś obcym, może nawet udawać zainteresowanie jego lub jej życiem, a nawet ujawniać szczegóły własnego.
Z panem Richardsonem łączyła mnie sąsiedzka więź doskonała, nie zamieniliśmy słowa od 2008 roku. W pierwszych latach po tym, jak się tu wprowadził, mieliśmy dobre kontakty — od czasu do czasu wpadał na górę na partyjkę szachów z moim świętej pamięci mężem, Edgarem, ale nasze kontakty były oficjalne. Zawsze zwracaliśmy się do siebie per „pan” i „pani”. Próg jego mieszkania po raz ostatni przekroczyłam cztery miesiące po śmierci Edgara, kiedy pan Richardson zaprosił mnie na kolację, a ja przyjęłam propozycję. Szybko się jednak zorientowałam, że stałam się obiektem miłosnych zalotów, na które nie pozwoliłam. Odrzucenie przyjął źle i od tamtej pory staliśmy się dla siebie ludźmi niemal obcymi, na tyle, na ile mogą być dla siebie obcy ludzie mieszkający w jednym budynku.
Moja rezydencja w Mayfair jest klasyfikowana jako mieszkanie, ale to tak, jakby zamek Windsor nazwać weekendowym schronieniem królowej. Każdy apartament w naszym budynku — a jest ich w sumie pięć, jeden na parterze i po dwa na obu wyższych piętrach — liczy sto czterdzieści metrów kwadratowych w najlepszej londyńskiej lokalizacji i składa się z trzech sypialni, dwóch pełnowymiarowych łazienek i jednej gościnnej, a dzięki widokom na Hyde Park, wedle moich rzetelnych informacji, jego wartość wynosi jakieś dwa, trzy miliony funtów. Edgar wszedł w posiadanie znacznego majątku kilka lat po naszym ślubie, dzięki niespodziewanemu spadkowi po niezamężnej ciotce, i choć zawsze marzył o przeprowadzce do spokojniejszej okolicy poza centrum Londynu, dokonałam rozeznania na własną rękę i uparłam się nie tylko, żeby zamieszkać w Mayfair, ale w dodatku w tym konkretnym budynku, jeśli tylko kiedyś znajdzie się w zasięgu naszych możliwości. Ze względów finansowych wydawało się to wtedy niemożliwe, aż pewnego dnia, niczym deus ex machina, ciotka Belinda zmarła i wszystko się zmieniło. Zamierzałam wyjaśnić Edgarowi, dlaczego tak bardzo zależało mi na tym, żeby tu mieszkać, ale jakoś nigdy tego nie zrobiłam i teraz żałuję.
Mój mąż bardzo lubił dzieci, ale zgodziłam się tylko na jedno i w 1961 roku urodziłam syna, Cadena. Od paru lat, odkąd nieruchomość zyskała na wartości, Caden namawia mnie, żeby sprzedać mieszkanie i kupić coś mniejszego w nieco tańszej części miasta, ale podejrzewam, że zależy mu na sprzedaży dlatego, że boi się, że mogę żyć sto lat, a on chciałby otrzymać należną mu część spadku, dopóki jest na tyle młody, żeby zrobić z niej użytek. Był trzykrotnie żonaty, a teraz jest zaręczony po raz czwarty; przestałam zaznajamiać się z kobietami jego życia. Jak tylko zdążę którąś poznać, zostaje odprawiona, a jej miejsce zajmuje nowy model — a przecież trzeba czasu, żeby zapoznać się z ich osobliwościami, tak jak na poznanie nowej pralki czy nowego telewizora. Z podobną bezwzględnością traktował przyjaciół w dzieciństwie. Rozmawiamy regularnie przez telefon i wpada do mnie na kolację co dwa tygodnie, ale nasza więź jest dość skomplikowana, po części z powodu mojej rocznej nieobecności, kiedy miał dziewięć lat. Prawdę mówiąc, po prostu nie przepadam za dziećmi, a mali chłopcy wydają mi się szczególnie trudni.
Perspektywa pojawienia się nowego sąsiada martwiła mnie nie z powodu ewentualnych hałasów — mieszkania są świetnie wyciszone, choć nie są wolne od pewnych niedoskonałości, ale przez lata przyzwyczaiłam się do specyficznych odgłosów przedzierających się przez sufit pana Richardsona. Niepokoił mnie fakt, że mój uporządkowany świat może zostać zburzony. Liczyłam na kogoś, kto nie będzie przejawiał najmniejszego zainteresowania mieszkającą na górze kobietą. Na przykład na starszego inwalidę, który rzadko będzie opuszczał swoje lokum, obsługiwany przez pomoc domową przychodzącą co rano. Albo na młodą specjalistkę, która w piątkowe popołudnie będzie wyjeżdżać do weekendowego domu i wracać w niedzielę wieczorem, a w tygodniu czas będzie spędzać w biurze i na siłowni. Do kupna mieszkania przymierzał się podobno bardzo popularny w latach osiemdziesiątych muzyk pop, który chciał uwić sobie tu gniazdko na starość, ale, na szczęście, nic z tego nie wyszło.
Moje zasłony poruszały się za każdym razem, kiedy przed dom podjeżdżał agent nieruchomości prowadzący klienta na oględziny lokalu, a ja robiłam notatki na temat każdego potencjalnego sąsiada. Pojawiło się bardzo obiecujące małżeństwo po siedemdziesiątce. Spokojni, trzymający się za ręce, spytali, czy w budynku można trzymać zwierzęta — słuchałam z klatki schodowej — i zdawali się rozczarowani, kiedy usłyszeli, że nie. Dwóch gejów po trzydziestce, którzy, sądząc po fatalnym stanie ubioru i ogólnej aurze niechlujstwa, musieli być bajecznie bogaci, orzekło, że „przestrzeń” jest dla nich raczej za mała i że nie czują jej „energii”. Młoda kobieta o pospolitych rysach, z zamiarami trudnymi do rozszyfrowania, która nadmieniła jedynie, że niejaki Steven będzie zachwycony wysokimi sufitami. Oczywiście liczyłam na gejów — byliby dobrymi sąsiadami z niewielkimi szansami na prokreację — ale oni akurat przejawiali najmniejsze zainteresowanie zakupem.
Aż w końcu, po kilku tygodniach, agent przestał przyprowadzać ludzi, oferta zniknęła z Internetu, a ja domyśliłam się, że transakcję doprowadzono do końca. Wiedziałam, że czy mi się to podoba, czy nie, pewnego dnia zobaczę przed domem ciężarówkę firmy od przeprowadzek i ktoś — albo grupa ktosiów — włoży klucz do zamka i zajmie mieszkanie pode mną.
Och, jak się tego bałam!
Książka dostępna na stronie wydawnictwa Replika