• Autor:Maciej Pieczyński

Zielona granica propagandy

Dodano:
Plakat zapowiadający film „Zielona granica” w reżyserii Agnieszki Holland Źródło: PAP / Darek Delmanowicz
Agnieszka Holland nie przeniosła na srebrny ekran ani wstrząsającej prawdy, ani oburzającego kłamstwa, tylko konkretne poglądy polityczne, a nawet partyjne. "Zielona granica" to prymitywna, jednostronna, niezamierzenie karykaturalna, posklejana z lewicowo-liberalnych stereotypów publicystyka.

Zacznę od plusów. Te łatwo wymienić, niemal na palcach jednej ręki. Przede wszystkim dwie ciekawe, niejednoznaczne postaci. Pierwsza to jedna z wolontariuszek Grupy Granica (grana przez Jaśminę Polak). Chce pomagać, ale w granicach prawa. Szybko jednak musi ustąpić miejsca aktywistom, niepodzielającym jej legalizmu. Druga to Syryjczyk (w tej roli Jalal Al Tawil), który w odróżnieniu od całej reszty migrantów nie jest chodzącym uosobieniem łagodności i ciepła. Jest natomiast wściekły na zaistniałą sytuację, ma pretensje do brata, który zorganizował niebezpieczną podróż do Europy (te pretensje zajmują kilkanaście sekund filmu, ale warte są odnotowania).

Ponadto, Holland uderza nie tylko w Polskę. Jednoznacznie negatywnie przedstawieni są Białorusini, znęcający się nad migrantami. Dostaje się nawet Unii Europejskiej za to, że nie wpuściła wszystkich przybyszów z Afryki i Azji podczas kryzysu w 2015 r. Trudno więc stwierdzić, że Agnieszka Holland nakręciła obraz jednoznacznie korzystny z punktu widzenia propagandy Mińska czy Moskwy. Z pewnością, film przyczynia się do utrwalenia u widzów wielu antypolskich stereotypów, eksploatowanych również przez narrację mediów rosyjskich czy białoruskich (odsyłam do swojej książki „Granica propagandy. Łukaszenka i Putin na wojnie hybrydowej z Polską”). Po pierwsze jednak czyni to niezależnie od przekazu ze wschodu (w kwestii „polskiego rasizmu” liberalny Zachód i Kreml od dawna mówią jednym głosem, nie umawiając się na taką zgodność). Po drugie zaś, inaczej niż w mediach rosyjskich czy białoruskich, Łukaszenka przedstawiony jest jako winowajca kryzysu, a nie jako miłujący pokój mąż stanu, który pomaga zmarzniętym uchodźcom dostać się do upragnionej Europy.

Faszyści i brutale

A teraz minusy. „Zielona granica” nie jest żadną uniwersalną opowieścią o „człowieku w drodze, który znalazł się w matni” (jak to określił Tomasz Raczek), tylko przyziemną, tandetną, prymitywną publicystyką. Nie jest filmem prołukaszenkowskim czy proputinowskim, nie jest nawet filmem prounijnym czy proeuropejskim (o zarzutach wobec migracyjnej polityki UE wspominałem). Jest natomiast polityczną agitką antypisowską i szerzej – antyprawicową, w pewnym sensie antypolską. Proplatformerską do pewnego stopnia. Do pewnego stopnia, ponieważ nazwa partii Tuska pada, tyle że w nieoczywistym kontekście. Jedna z bohaterek przyznaje, że choć zawsze głosowała na PO i „paliła świeczki pod sądem”, to jednak nie pomoże w ukrywaniu migrantów, bo się boi. Ta wzmianka o protestach antyrządowych i o konkretnej partii opozycyjnej to tylko jedno wielu odwołań do aktualnej sytuacji politycznej. Padają nazwiska ministra Kamińskiego, wiceministra Wąsika, na ekranie telewizora pojawia się minister Błaszczak. Adwokata głównej bohaterki, aktywistki, pomagającej migrantom poza prawem, gra mec. Wawrykiewicz, otwarcie sympatyzujący z lewicowo-liberalną opozycją. Jest mowa o „marszu faszystów” w Warszawie i o „faszystach w naszym rządzie”. Te obelgi padają w słynnym już monologu Bogdana (granego, jak zwykle fatalnie, przez Macieja Stuhra). Właśnie szerzący się jakoby w Polsce faszyzm sprawił, że Bogdanowi spadło libido, o czym musiał opowiedzieć swojej terapeutce. A więc już niemłody, ale wykształcony, bogaty i z wielkiego ośrodka mężczyzna chodzi do psychologa, bo rządzi PiS. Absurd sytuacji i karykaturalność postaci wydają się oczywiste. A jednak to właśnie ta scena, w której zaburzony psychicznie antypisowiec nabluzgał na „faszystów” wywołała aplauz zachwyconych widzów (przynajmniej na moim seansie). W filmie pojawia się cała galeria lewicowo-liberalnych osobliwości i takich też stereotypów: oprócz wspomnianego frustrata, który „nie śpi, bo rządzą faszyści”, mamy psycholożkę (nie psychologa, ale psycholożkę właśnie), pomagającego migrantom transseksualistę, oficera policji, który bije aktywistkę promigrancką pod ścianą, na której wiszą krzyż i godło, a także męża głównej bohaterki, który zmarł na COVID-19 („puszczenie oka” to antyszczepionkowców).

Film Holland jest czarno-biały nie tylko pod względem technicznym. W sposób niezamierzony przez reżyserkę kolorystyka obrazu idealnie pasuje do sposobu, w jaki opowiedziana została historia kryzysu na granicy polsko-białoruskiej. Jest to przekaz łopatologiczny, pozbawiony niuansowania. Mamy do czynienia z podziałem na krystalicznie dobrych i absolutnie złych bohaterów. Ci pierwsi to migranci i aktywiści. Drudzy to funkcjonariusze polskich służb państwowych – policji i straży granicznej. Ci ostatni to wulgarne, agresywne, bezlitosne prymitywy. W sklepie nawet ciężarnej kobiety nie przepuszczą. A przecież Holland mogłaby ten obraz zniuansować. Pokazać wulgarnych prymitywów, którzy w nocy wyrzucają ciężarną migrantkę za druty na Białoruś, natomiast w dzień, wobec polskich kobiet, są szarmanccy i uprzejmi. Reżyserki nie było jednak stać na tak złożony obraz. Mundurowi musieli zostać zmieszani z błotem i wdeptani w ziemię. Publicystycznym cepem trzeba walić mocno, a jak trzeba, to poprawić. Oczywiście, wśród mundurowych też zdarzają się dobrzy ludzie. Dobrymi stają się jednak wyłącznie wówczas, gdy działają wbrew rozkazom. Jan, młody strażnik graniczny (Tomasz Włosok), przechodzi przemianę. Najpierw uczestniczy w pushbackach, by potem przymknąć oko na przemycanych w ciężarówce migrantów. Rzecz jasna, ta scena pokazana jest tak, jakby Jan zrobił najpiękniejszą i najszlachetniejszą rzecz w swoim życiu. Kierowca ciężarówki to starszy, miły pan, który bardzo się zestresował kontrolą, zapewne ze strachu o tych biednych ludzi, których wiózł na pace. Holland nie sugeruje nawet widzowi, że ów kierowca po pierwsze łamie prawo, po drugie robi to najpewniej przede wszystkim z pobudek finansowych. Zarabiając na nieszczęściu ludzi.

Podobnie reżyserka w żaden sposób nie problematyzuje kwestii łamania prawa na granicy przez aktywistów. Wolontariusze, którzy nielegalnie pomagają migrantom wydostać się ze strefy przygranicznej, nie są przestępcami, tylko bohaterami, niemal sprawiedliwymi (a nawet po prostu sprawiedliwymi, bo takich porównań Agnieszka Holland używa w swoich publicznych wypowiedziach). Widz filmu nie dowie się, że również strażnicy graniczni udzielali pomocy migrantom, jeśli była taka potrzeba. Co więcej, w jednej ze scen nawet karetka pogotowia odmawia przyjechania do lasu. Ze strachu przed złowieszczą strażą graniczną. Holland uderza więc nie tylko w „faszystowski rząd”, w policję czy straż graniczną, ale nawet w pogotowie ratunkowe. Pokazuje niesprawiedliwy obraz antyhumanitarnego reżimu.

Migranci bez wad

Wreszcie, nazbyt wyidealizowany jest obraz samych migrantów. Oczywiście, trudno oczekiwać od artysty o poglądach lewicowo-liberalnych, że nakręci film o złych, agresywnych Syryjczykach, którzy marzą o organizacji zamachów terrorystycznych w całej Europie. Ale przecież jest ogromna przestrzeń pomiędzy narracją OKO.press, a narracją "Wiadomości" TVP. Promigrancka propaganda Holland byłaby o wiele bardziej skuteczna, gdyby była po prostu bliższa prawdy. Tymczasem migranci w „Zielonej granicy” to chodzące anioły. Przylatują nad granicę polsko-białoruską, a po jej przekroczeniu wydaje im się, że trafili do europejskiego raju. Tak jakby system wizowy, granice, konieczność ich przekraczania w wyznaczonych miejscach itp. w ogóle nie istniały, i każdy człowiek na świecie mógł sobie beztrosko podróżować bez paszportu. Albo tak jakby ci migranci byli skończonymi idiotami, niemającymi pojęcia o tym, jak funkcjonuje świat. Wchodzą na teren Polski, po czym są wielce zdziwieni, że ich nielegalny pobyt w tym kraju jest nielegalny. Dalej jednak są łagodnymi, przemiłymi, dobrymi ludźmi. Holland nie pokazała w filmie w ogóle agresji migrantów. Pod tym względem jest to film kłamliwy. Można oczywiście argumentować, że to przecież dzieło artystyczne, fabuła, że twórca nie miał obowiązku pokazywania pełni obrazu. Ale „Zielona granica” to film, świadomie udający dokument. Jak już zaznaczyłem, mnóstwo w nim konkretnych odwołań do aktualnej sytuacji, mnóstwo prawdziwych nazwisk czy nazw. Nawet czarno-biała kolorystyka ma na myśl przywodzić dokument. A od dokumentalisty widz ma prawo oczekiwać prawdy, a nie propagandy. Otrzymał jednak propagandę.

Holland mogła przecież pokazać sceny szturmu na granicę, dając widzowi do zrozumienia, że to słuszny gniew, zrozumiała wściekłość ludzi, którzy znaleźli się w matni, w potrzasku. Wówczas jej bohaterowie byliby bardziej ludzcy, mniej cukierkowi, bardziej realistyczni. Najwidoczniej jednak Holland wie, że odbiorca, pod którego sprofilowany jest ten film, nie potrzebuje niuansowania, tylko publicystycznej łopatologii. Nie ma być wątpliwości, dylematów. Ma być jasny podział na dobro i zło. Czyli antypis i PiS. Aktywistów (migrantów) i siepaczy reżimu.

Na koniec ciekawostka. Wspomniany już „dobry pogranicznik” wyglądem przypomina Emila Czeczkę. Nie mam pojęcia, czy to przypadek, czy też celowy zabieg. Jeśli to drugie, wychodzi na to, że Agnieszka Holland postanowiła puścić nieśmiałe oko do lewicowo-liberalnego widza i zasugerować, że dezerter mógł mieć rację. To zaś oznaczałoby, że reżyserka wierzy w absurdalne i oderwane od realiów opowieści Czeczki o rzekomych egzekucjach migrantów i wolontariuszy. Wierzy, tylko nie ma odwagi wprost tej wiary przenieść na ekrany kin. Nawet jednak, jeśli to tylko przypadek, mimo wszystko „Zielona granica” od propagandowego, antypolskiego przekazu zdrajcy różni się tylko skalą. U Holland Polacy „tylko” biją. U Czeczki – zabijają.

Źródło: DoRzeczy.pl
Polecamy
Proszę czekać ...

Proszę czekać ...

Proszę czekać ...

Proszę czekać ...