Na straży obrazowanszcziny
Kiedyś mieliśmy wicehrabiów, baronetów, a tu ówdzie jakiegoś księcia – przed którymi zwykły szlachciura, nie mówiąc o chamie czy łyku, miał z szacunkiem chylić potylicę; dziś mamy profesorów doktorów habilitowanych, którzy z racji posiadanych tytułów wiedzą lepiej i należy ich słuchać. Stąd o obsesyjne podkreślanie w TVN „MAGISTER Przyłębska”, ilekroć mowa o obecnej prezes Trybunału Konstytucyjnego, i równie obsesyjne nazywanie przy każdej okazji PROFESOREM magistra Jerzego Stępnia, jednego z byłych przewodniczących, który, jako przynależący do jedynie słusznego towarzystwa po prostu musi być profesorem, choć nim nie jest – nie jest nawet doktorem. Podobnie, jak nie był nawet magistrem „profesor” Bartoszewski, a przecież więcej ludzi nazywało go i nazywa w ten właśnie sposób, niż umiałoby przypomnieć sobie jego imię.
Z tej racji nie dziwią mnie wcale takie historie, jak na przykład wieloletnie blokowanie habilitacji Marka Migalskiego, tak długo, aż zrozumiał, po której stronie chleb jest omaszczony i wzorem Giertycha, Niesiołowskiego tudzież innych politycznych „perekińczyków” wreszcie się zesz… ze szczętem oddał w służbę Lepszemu Towarzystwu. Albo jak równie uporczywe odmawianie tytułu profesorskiego, przez jakąś zakichaną Najwyższą Radę Profesorów, czy jak tam się dzisiejsze baronowe Zasławskie tytułują, Andrzejowi Zybertowiczowi, który się mimo to nie zeszczęcił i o ile wiem nadal formalnie profesorem nie jest. Plotki głoszą, że niebawem uszlachcony zostanie habilitacją, czyli jakby pomniejszą profesurą, dającą miejsce w orszaku, Tomasz Terlikowski.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.