Demokracja koncesjonowana i papierowy patriotyzm
Pani prezydent wydaje się być obrażona na rzeczywistość. Swego czasu gwiazda PO, żelazna dama, kandydatka na prezydenta Polski... Co dzisiaj z tego pozostało? Garść podziękowań i smród afery reprywatyzacyjnej. Partia wypięła się na nią w najtrudniejszym dla niej momencie, odebrano jej tytuł wiceprzewodniczącej PO, zabroniono startować w stolicy, a na koniec na jej miejsce wciśnięto „fajnego Rafała”. Ma prawo być wściekła. Być może z tej wściekłości zdecydowała się dać swojej partii pocałunek śmierci na do widzenia.
Marsz zrodzony z niezgody
Przypomnijmy jak Marsz Niepodległości w ogóle się narodził. Do 2010 roku była to manifestacja raczej niszowa. Brało w niej udział kilkaset osób i nikt nie przypuszczał, jakie rozmiary osiągnie w przyszłości. Dopiero zmasowany atak lewicowych środowisk (w tym nieocenionej „Gazety Wyborczej” działającej pod batutą przodownika postępu Seweryna Blumsztajna) nagłośnił całą imprezę.
Straszak faszyzmu odniósł jednak skutek odwrotny od zamierzonego: z roku na rok do marszu dołączało coraz więcej osób. Inicjatywę poparły nie tylko środowiska narodowe, ale również tak różne postaci jak Korwin-Mikke, Paweł Kukiz czy prof. Jacek Bartyzel.
Marsz rozwinął się, gdy PO była u szczytu władzy. Rok 2011, 2012, 2013 – to wtedy za „platformerskiej nocy” Tusk chełpił się, że nie ma z kim przegrać, to wtedy Michał Kamiński publikował książkę „Koniec PiS-u”, to wtedy przepowiadano, że partia Kaczyńskiego podzieli los SLD. Sprawa tyczyła się nawet nie tyle PiS-u, co szerzej całej prawicy, którą zaczęto postrzegać jako relikt przeszłości.
Właśnie z tej niemocy narodził się fenomen Marszu. Narodowcy byli organizatorami wydarzenia, ale sami uczestnicy wcale się nie odwoływali do żadnej partii, nie odwoływali się do endecji, nawet nie do Dmowskiego. To wszystko było o wiele prostsze. Dla większości uczestników to była po prostu manifestacja, która wyrosła z niezgody na deptanie wartości patriotycznych, narodowych.
Papierowy patriotyzm
Pamiętamy jak nie tak dawno zwulgaryzowaną wersję „końca historii” na polski grunt próbowały przeszczepić miejscowi oświeceni ideolodzy.
„Patriotyzm jak rasizm”, „polskość to nienormalność”, „zabory ucywilizowały Polskę” – to właśnie te mądrości, którymi „elity” karmiły ciemnych tubylców, przyczyniły się do sukcesu manifestacji z 11 listopada. To „Gazeta Wyborcza”, „Newsweek” czy Tok FM wyzywające niepoprawnie myślących od faszystów i rasistów przyczyniły się do popularności marszu.
I teraz ci wszyscy totalni ubolewają, że prawica skradła święto niepodległości. Nie, nikt niczego nie skradł. Po prostu nikt inny nie czuł się zobligowany do dbania o tak archaiczne wartości jak niepodległość (przypomnijmy tutaj choćby Janusza Palikota, którego pompowały wiadome media, a który to swego czasu wprost, expressis verbis wyraził pogląd, że państwo polskie należy zlikwidować na rzecz unijnego lewiatana).
Być może nie wszystkim odpowiadał orzeł w czekoladzie, ani określanie polskości jako „nienormalności”. Być może po prostu sprowadzanie patriotyzmu do kasowania biletów w autobusie, chodzenia na wybory i segregacji śmieci nie wszystkim wystarczało. Jedne papierki segregować, inne kasować – ot taki papierowy patriotyzm.
Środowiska, które z pogardą i szyderą odnosiły się do hasła „Polak-katolik”, które od lat straszyły „demonami nacjonalizmu”, teraz płaczą rzewnymi łzami, że młode pokolenie woli iść na Marsz Niepodległości niż na Paradę Równości, że prawica ma monopol na patriotyzm. Ma, bo jej go elity III RP oddały, redukując patriotyzm do pokornej modernizacji kraju „przez kserokopiarkę”.
Warszawa nie dla wszystkich
Decyzja pani oceniana z czysto taktycznego punktu widzenia, wydaje się, delikatnie mówiąc, niezbyt mądra. Tak jak w 2010 roku próby blokady doprowadziły do tego, że Marsz z niszowej imprezy przerodził się w jedną z największych manifestacji w historii III RP, tak i obecny zakaz doprowadzi jedynie do spopularyzowania wydarzenia.
Polacy z zasady nie lubią władzy. Można wskazywać na wpływ PRL-u, można sięgnąć zaborów, można wreszcie cofnąć się do I Rzeczpospolitej z jej niecodziennym ustrojem. Jakbyśmy tego nie argumentowali, jak konserwatyści nie ubolewaliby nad tym, to fakt pozostaje faktem: Polacy nie lubią władzy, nie lubią nakazów. Widzieliśmy to niedawno w Łodzi, gdzie przez idiotyczne zagrywki ministra Sasina, PiS zapewnił Hannie Zdanowskiej miażdżące zwycięstwo. Teraz ten sam błąd popełniła prezydent Warszawy.
Marsz święcił największe tryumfy w czasach, gdy nie mógł liczyć na żadne wsparcie rządzących. Ostatnie dwie manifestacje były zdecydowanie spokojniejsze (ot taki przypadek; nagle po zmianie władzy zniknęły zielone ludziki wyrywające krzaczki, zadziwiający zbieg okoliczności), ale również i mniej liczne. 60 tys. uczestników to nadal pokaźna liczba, ale wyraźnie mniejsza od manifestacji z lat poprzednich, gdy udział brało po 100 tys. ludzi.
Pani prezydent zdradziła, że konsultowała swoją decyzję z prezydentem-elektem Rafałem Trzaskowskim. Tym samym, który swoją kampanię wyborczą prowadził pod hasłem „Warszawa dla wszystkich”. Jak widać, to hasło należy rozumieć: „Warszawa jest dla wszystkich, którzy się z nami zgadzają”. Zero złudzeń, zero zaskoczeń. Jak powiedział car Aleksander II: żadnych marzeń, panowie.
Reglamentowana demokracja
Decyzja Gronkiewicz-Waltz może zatem paradoksalnie przysłużyć się narodowcom. Jej zakaz po prostu odświeży pamięć co poniektórym i unaoczni jak cudownie mogłaby wyglądać Polska, gdyby PO rządziła nie w stolicy, ale w całym kraju.
Kraju, w którym w trosce o niezależność mediów służby wpadają do redakcji, aby przejąć niewygodne materiały, w którym budki pod rosyjską ambasadą w cudowny sposób dokonują samozapłonu, w którym wybory samorządowe ma szansę wygrać partia „nieważnych głosów” itd. Ot, taka reglamentowana demokracja, demokracja koncesjonowana, w której można chodzić na marsze, pod warunkiem że są to marsze spełniające wymogi właściwej strony.
Decyzja Gronkiewicz-Waltz odbierając prawo sporemu środowisku manifestowania swojego przywiązania do ojczyzny, to właściwie nic nowego i wpisuje się w dłuższy ciąg prób moralnej delegalizacji polskiej prawicy.
Nie tak dawno Eliza Michalik stwierdziła, że zarejestrowanie komitetu wyborczego przez Ruch Narodowy świadczy o tym, że Polska zmierza w kierunku faszyzmu. Taki prosty przykład, jeden z wielu. Oczywiście dziennikarka nie próbowała nawet tłumaczyć na czym polega rzekomy faszyzm Winnickiego czy Bosaka. Co z tego, że narodowcy startowali do wyborów również za rządów PO? Wtedy zagrożenia faszyzmem nie było. A Maria Nurowska twierdząca, że wojsko powinno obalić PiS? Albo Kazimierz Kutz, który ocenił, że PiS to bolszewia, a jedyna szansa na normalność to „dać dyla” z Polski. Takich wypowiedzi były dosłownie dziesiątki, setki.
Symboliczne było nie tak dawne wystąpienie europosła Dobromira Sośnierza z partii Wolność, który ośmielił się w PE skrytykować KOD. Polityka natychmiast zakrzyczano. – Proszę, to jest wasza demokracja, to jest wasza tolerancja. Potraficie tylko drzeć mordy a nie dyskutować – stwierdził wtedy Sośnierz. Nic dodać.
Chodzi po prostu o to, by wykluczyć niepoprawnie myślących. Wybory to święto demokracji, chyba że wygrywa Kaczyński. Głosowanie do Parlamentu Europejskiego jest bardzo ważne, ale kto wspiera oszołoma Korwina, ten jest trollem bądź ruskim agentem. Demokracja dla wszystkich, ale tym panom od Marszu Niepodległości to już podziękujemy.
Kij Platformy, marchewka PiS-u
Jak pisałem w jednym z poprzednich tekstów (Ostatnia szansa narodowców) dla Ruchu Narodowego największym zagrożeniem nie jest wcale PO tylko PiS. To pod rządami Platformy i dzięki absencji PiS-u Marsz Niepodległości mógł wykiełkować. Absencji rozumianej jak najbardziej dosłownie; posłowie Prawa i Sprawiedliwości przecież nigdy nie organizowali żadnych masowych manifestacji w Warszawie z okazji 11 listopada i tylko dlatego na ten jeden dzień to narodowcy skupiali wokół siebie patriotyczne masy.
To przez PiS dla narodowców nie ma obecnie miejsca na scenie politycznej. Kaczyński zmonopolizował emocje prawicowe, a politycy RN powielając hasła PiS-u (być może w lekko zradykalizowanej formie) sami się wykluczają z politycznej gry – po prostu nie mają wyborcom nic do zaoferowania. Po co ktoś ma głosować na ugrupowanie Winnickiego, jeżeli obecny obóz władzy gwarantuje mu właściwie to samo? Dlatego też przejęcie przez prezydenta Dudę Marszu Niepodległości – ostatniej bodaj rzeczy, która odróżnia narodowców od rządzących – byłoby dla nich śmiertelnym ciosem.
PO i PiS stosują wobec idei Marszu metodę kija i marchewki. Kij Platformy powodował jednak, że środowiska patriotyczne jedynie konsolidowały się wokół manifestacji, a kolejne ataki na uczestników jedynie dodawały im siły.
Marchewka PiS-u może być jednak o wiele groźniejsza. Już wiemy, że dojdzie do wspólnego marszu 11 listopada. Narodowcy chcąc się utrzymać na powierzchni, muszą dołożyć wszelkich starań, aby to było jasne dla wszystkich, że to oni są organizatorami, a premier, prezydent i prezes Kaczyński jedynie zaproszonymi gośćmi. Będzie to niezwykle trudne, a skoro manifestacja będzie imprezą państwową, to może to okazać się wręcz niemożliwe, ale jeżeli narodowcy dadzą sobie wyrwać coroczny Marsz, to jednocześnie stracą swój ostatni atut.
Artykuł wyraża poglądy autora i nie odzwierciedla stanowiska redakcji
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.